— Jak na posiadacza tak logicznego umysłu, nici wniosków, które snujesz, są bardzo cieniutkie.
— Przyznałem przecież, że to wszystko prowizorka. — Mrużąc oczy popatrzył na nią poprzez zasłonę dymu z ogniska. — Przyszłaś do mnie, Barbro, utrzymując wbrew temu, co twierdziły czynniki oficjalne, że twój syn został porwany. Ale ta twoja historia o porywającej dzieci sekcie jest wręcz śmieszna. Dlaczego więc tak ciężko ci uznać, że niehumanoidy istnieją?
— I to mimo tego, że od ich istnienia zależy życie Jimmiego — westchnęła. — Wiem. — Wzruszyła ramionami. — Być może po prostu nie mam na to dość odwagi.
— Dotychczas nie powiedziałem niczego, co nie było już przedmiotem spekulacji w różnych publikacjach. Dyskredytujących spekulacji, to prawda. Przez sto lat nikomu nie udało się znaleźć niepodważalnego dowodu na to, że Zewnętrzni są czymś więcej niż tylko przesądem. Mimo to kilku ludzi odważyło się stwierdzić, ze jest co najmniej prawdopodobne, iż na nie zbadanych dotychczas obszarach żyją inteligentni tubylcy.
— Wiem — powtórzyła. — Nie wiem jednak, co spowodowało, ze tak nagle zacząłeś brać te argumenty poważnie.
— No cóż, gdy zmusiłaś mnie do myślenia nad tym, zrozumiałem, że rolandyjscy pionierzy nie są całkowicie izolowanymi średniowiecznymi chłopami. Mają książki, łączność telekomunikacyjną, narzędzia elektryczne, pojazdy mechaniczne, a przede wszystkim dysponują nowoczesnym, opartym na solidnych naukowych podstawach wykształceniem. Dlaczego mieliby w takim razie ulegać przesądom? Musi być jakaś tego przyczyna. — Przerwał. — Lepiej będzie, jeśli już nic więcej nie powiem. W swoich teoriach posuwam się jeszcze dalej, ale jeśli są one słuszne, niebezpiecznie jest głośno je wypowiadać.
Mięśnie Pasterza Mgły stężały. W szablodziobej głowie czaiło się niebezpieczeństwo, to pewne. Nosząca Wieniec musi zostać ostrzeżona. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, czy nie wezwać Nagrima, zęby zabił tych dwoje. Jeżeli nikor skoczyłby na nich dostatecznie szybko, ich broń palna nie na wiele by się zdała. Jednak nie. Mogli zostawić jakąś wiadomość w domu lub… Znowu nastawił uszu. Rozmowa zeszła na inne tematy. Barbro mruczała: „…to dlaczego zostałeś na Rolandzie?”
Mężczyzna uśmiechnął się w swój ponury sposób.
— No cóż, życie na Beowulfie nie stanowiło już dla mnie wyzwania. Heorot jest lub był — przecież upłynęły już dziesięciolecia — gęsto zaludniony, sprawnie zorganizowany, zuniformizowany i śmiertelnie nudny. Stało się tak częściowo dlatego, że istniał zawór bezpieczeństwa — nizinne pogranicze, na które uciekali niezadowoleni. Ja jednak nie miałem dostatecznie dużej tolerancji na dwutlenek węgla, bym mógł tam w dole normalnie żyć. Przygotowywano ekspedycję mającą odwiedzić kilka skolonizowanych światów, szczególnie tych, które nie miały dostatecznego wyposażenia, żeby utrzymywać więź laserową. Przypominasz sobie jej oficjalny cel, zadeklarowany po przybyciu tutaj — poszukiwanie nowych idei dla sztuki, nauk ścisłych, socjologii, filozofii. Wszystkiego, co może się przydać. Obawiam się, że na Rolandzie znaleźli niewiele rzeczy, które były przydatne dla Beowulfa. Ja jednak, który fuksem dostałem się na ten statek, dostrzegłem w tym świecie perspektywy dla siebie i postanowiłem tutaj założyć swój dom.
— Czy na Beowulfie też byłeś detektywem?
— Tak, w oficjalnej policji. To jest tradycyjne zajęcie w naszej rodzinie.
Być może wzięło się to z krwi Czirokezów, jeśli ta nazwa coś ci mówi, płynącej w naszych żyłach. Utrzymywaliśmy również, że jesteśmy potomkami jednego z pierwszych zarejestrowanych prywatnych detektywów, jeszcze z Ziemi, sprzed lotów kosmicznych. Bez względu na to, ile w tym było prawdy, stwierdziłem, że ten detektyw jest użytecznym modelem. Wiesz, archetypem… — Mężczyzna zamilkł. W jego rysach odbił się niepokój. — Lepiej chodźmy spać — powiedział. — Rano czeka nas długa droga.
Kobieta omiotła wzrokiem ciemność.
— Tutaj nie ma ranków.
Udali się na spoczynek. Pasterz Mgły podniósł się i ostrożną gimnastyką przywrócił sprawność swym mięśniom. Przed powrotem do Siostry Lyrth zaryzykował spojrzenie przez szybę pojazdu. Koje były przygotowane, jedna przy drugiej, i ludzie w nich leżeli. Jednak mężczyzna nie dotykał kobiety, chociaż miała atrakcyjne ciało, nic też się między nimi nie zdarzyło, co by sugerowało, że ma zamiar to zrobić.
Okropność, ludzie. Zimni, podobni trupom, i oni mają opanować ten piękny, dziki świat? Pasterz Mgły splunął z niesmakiem. To się nie uda. Ta, która panuje, obiecała.
Ziemie Williama Ironsa były niezmiernie rozległe. Musiały być, gdyż chcąc utrzymać siebie, swoją rodzinę i zwierzęta przy pomocy lokalnych zbóż, których uprawa opanowana była jeszcze ciągle w niewielkim stopniu, potrzebował włości iście magnackich. Latem, a także w cieplarni hodował również kilka gatunków ziemskich roślin. Ale to był luksus. Prawdziwy podbój Arktyki opierał się na sianie z yerby, drewnie bathyrhizy, na pericoupie i glycophyllonie. A gdy rynek rozrósł się wraz ze wzrostem populacji i przemysłu, także na chalcanthemum dla miejskich kwiaciarzy i skórek bezdomników, hodowanych w klatkach, dla miejskich kuśnierzy.
Jednak ten podbój miał się ostatecznie dokonać w przyszłości, której Irons nie spodziewał się dożyć. Sherrinford zastanawiał się, czy według Ironsa ktokolwiek jej dożyje.
Pokój był jasny i ciepły. Na kominku trzaskała wesołość. Światło fluoropaneli odbijało się od powierzchni ręcznie rzeźbionych skrzyń, krzeseł i stołów, od kolorowych draperii i ustawionych na półkach naczyń. Pionier siedział mocno w swym wysokim krześle, zgrzebnie ubrany, z brodą spływającą na piersi. Jego żona i córki przyniosły dla niego, dla gości i dla jego synów kawę, której aromat zmieszał się z zalegającymi w powietrzu zapachami pozostałymi po obfitym obiedzie.
Na zewnątrz hulał wicher, waliły pioruny, deszcz dudnił o dach i ściany i strugami spływał w dół, by wić się wśród bruku podwórza. Szopy i stodoły przykucnęły na tle ogromu ciemniejącego za nimi. Drzewa jęczały; czyżby to echo złośliwego śmiechu przebito się przez ryk strwożonej krowy? Fala gradu uderzyła w dachówki jak setki pukających palców.
Teraz czujesz wyraźnie, jak daleko są twoi sąsiedzi — pomyślał Sherrinford. — A mimo tego są to ludzie, których widujesz najczęściej — na ekranie wizjofonu, przy okazji załatwiania codziennych interesów (wtedy gdy burze słoneczne nie zmieniają ich głosów w bełkot, a ich twarzy w chaos), albo żywych, przy okazji przyjęć, plotek i intryg, na ślubach we własnym gronie, i w końcu to będą ludzie, którzy cię pochowają. Światła nadbrzeżnych miast leżą nieskończenie dalej.
William Irons był silnym człowiekiem. Jednak gdy teraz przemówił, w jego głosie pobrzmiewał strach.
— Wy naprawdę idziecie przez Urwisko Trolli?
— Ma pan na myśli Uskok Hansteina? — powiedział Sherrinford i było to bardziej wyzwanie niż pytanie.
— Żaden pionier nie nazywa tego inaczej niż Urwisko Trolli — powiedziała Barbro.
Jak mogła się odrodzić tego typu nazwa, lata świetlne i stulecia od ziemskich Wieków Ciemnoty?
— Myśliwi, traperzy, poszukiwacze kruszców — pogranicznicy, jak ich nazywacie — wyprawiają się w te góry — stwierdził Sherrinford.
— W pewne ich części — powiedział Irons. — Wolno to robić, według umowy zawartej kiedyś między Królową a człowiekiem, gdy człowiek pomógł Jasiowi-spod-wzgórza, którego zranił szatan. Gdzie rośnie plumablanca, tam ludzie mogą chodzić, pod warunkiem, że zostawią swoje rzeczy na kamieniach-ołtarzach jako zapłatę za to, co stamtąd zabiorą. Gdzie indziej… — jedna z pięści zacisnęła się na oparciu fotela, potem znów rozluźniła — niemądrze jest chodzić.
Читать дальше