— On nie wiedział, że uległaś poparzeniu — tłumaczyła Wężyca. — Poza tym jego to nie interesuje. Szukał pretekstu, żeby się mnie pozbyć.
Melissa, najwyraźniej nieprzekonana, głaskała Wiewióra po szyi, odpięła mu uzdę i zdjęła siodło.
— Jeżeli ktoś tu jest winien — rzekła Wężyca — to właśnie ja. To ja cię tutaj przyprowadziłam… — Cała powaga sytuacji uderzyła ją teraz niczym gwałtowny podmuch wiatru. Słaby błysk komórek świetlnych tylko trochę rozjaśniał panujący w jaskini mrok.
Głos Wężycy był pełen strachu i niepokoju. — To ja nas tutaj przyprowadziłam, a teraz jesteśmy uwięzione w tym miejscu.
Melissa odwróciła się do uzdrowicielki i wzięła ją za rękę.
— Wężyco… Wężyco. Wiedziałam, co może się wydarzyć. Nie kazałaś mi iść ze sobą. Wiedziałam, że tutejsi ludzie są podli i nieuczciwi. Tak mówią wszyscy, którzy z nimi handlują. — Objęła Wężycę, jakby chciała ją pocieszyć.
W pewnej chwili zamarła, konie zarżały. Wężyca usłyszała odgłosy jakiegoś dużego kota. Strzała rzuciła się do przodu i przewróciła uzdrowicielkę. Próbując się podnieść, Wężyca dostrzegła czarną panterę wymachującą ogonem przy wejściu do jaskini. Zwierzę znowu zaryczało, a Strzała zrobiła parę kroków do tyłu, znowu zderzając się z Wężyca. Melissa próbowała wprowadzić Wiewióra w głąb pieczary. Pantera rzuciła się w ich stronę. Wężyca poczuła jej oddech, a gładka sierść zwierzęcia otarła się o jej rękę. Kot skoczył cztery metry w górę i zniknął w jednej ze skalnych szczelin.
Melissa roześmiała się i odetchnęła z ulgą, a Strzała prychnęła głośno ze strachu.
— Dobrzy bogowie — powiedziała Wężyca.
— Słyszałam… Słyszałam, że dzikie zwierzęta tak samo boją się ludzi, jak ludzie ich — rzekła Melissa. — Ale chyba przestanę w to wierzyć.
Wężyca odpięła lampę od siodła Strzały i podniosła ją w stronę szczeliny. Zastanawiała się, czy człowiek zmieściłby się tam, gdzie zniknęła pantera. Dosiadła swojej strachliwej klaczy, a Melissa chwyciła uzdę i próbowała ją uspokoić.
— Co robisz?
Wężyca oparła się o ścianę jaskini, starając się oświetlić skalny korytarz.
— Nie możemy tu zostać — powiedziała. — Umrzemy z głodu i pragnienia. Może to jest przejście do Miasta. — Nie widziała wnętrza szczeliny, gdyż znajdowała się za nisko. Ale pantera właśnie tam zniknęła. Wężyca słyszała odbijający się echem głos, jakby w głębi znajdowało się wiele pomieszczeń. — Albo jakaś inna droga. — Odwróciła się, zsiadła z konia i rozsiodłała swoją klacz.
— Wężyco… — zaczęła miękkim głosem Melissa.
— Tak?
— Popatrz… Zakryj lampę…
Melissa wskazała skałę nad wejściem do jaskini. Wężyca osłoniła lampę i dostrzegła zbliżający się ku niej niewyraźny, świecący obiekt. Poczuła ciarki przechodzące po kręgosłupie. Wyciągnęła przed siebie rękę z lampą i zbliżyła się do tego zjawiska.
— To rysunek — powiedziała. Miała wrażenie, że widzi pajęczynę pełzającą po ścianie, a była to tylko farba, która za sprawą złudzenia optycznego wyglądała na jakiś ruchomy przedmiot.
— Ciekawe, do czego to służy — wyszeptała Melissa.
— Może ma wskazywać drogę. A to oznaczałoby, że coś tam w środku jest!
— Ale co ze Strzałą i Wiewiórem? Nie możemy ich tutaj zostawić.
— Jeżeli nie znajdziemy czegoś do jedzenia — odparła łagodnie Wężyca — one też zagłodzą się na śmierć.
Melissa popatrzyła w stronę skalnego korytarza; błękitne światło nadawało upiorny wygląd jej twarzy.
— Melisso — powiedziała nagle Wężyca. — Słyszysz?
Nie wiedziała, co się stało. Może to czarna pantera wrzasnęła gdzieś daleko? Kto namalował tę pajęczynę na ścianie? Zacisnęła palce na rękojeści noża.
— Już nie wieje! — powiedziała Melissa i podbiegła do wyjścia z jaskini.
Wężyca szła tuż za nią, gotowa w razie potrzeby wciągnąć Me-lissę z powrotem do środka. Jej córka miała jednak rację — nie usłyszała przed chwilą żadnego dźwięku, tylko nagły koniec odgłosów, do których jej słuch już się przyzwyczaił.
Nic się nie stało. Powietrze na zewnątrz było zupełnie nieruchome. Nisko szalejące tumany piasku przeszły przez pustynię i zniknęły, pozostawiając na niebie poszarpane warstewki potężnych chmur burzowych. Panowała dziwna, poranna światłość, a chłodny wiatr sprawiał, że ubranie uzdrowicielki furkotało przy kostkach.
Nagle zaczął padać deszcz.
Wężyca wybiegła jeszcze dalej, jak dziecko machając rękami z radości. Wiewiór truchtał tuż obok, a po chwili przeszedł w galop. Strzała czym prędzej do niego dołączyła i niebawem oba konie podskakiwały niczym młode źrebaki. Melissa stała nieruchomo z uniesioną wysoko głową, pozwalając, by deszcz obmył jej twarz.
Pokaźne zwały chmur przesuwały się po niebie, zsyłając na ziemię deszcz i przepuszczając niekiedy jasne promienie słońca. Wężyca i Melissa wróciły do swojej kryjówki, przemoczone, zmarznięte i szczęśliwe. Na niebie ukazała się tęcza, a Wężyca z westchnieniem przykucnęła, żeby się jej przyjrzeć. Tak bardzo pochłonęły ją zmieniające się barwy, że nie zauważyła siedzącej obok Melissy. Kiedy dostrzegła obecność córki, objęła ją ramieniem.
Chmury zniknęły za horyzontem, kolory tęczy przyblakły, a Wiewiór podbiegł do Wężycy, tak mokry, że widać było wyraźnie fakturę pasków na jego sierści. Uzdrowicielka podrapała go za uszami i pod pyskiem, a potem spojrzała na pustynię.
Tam, skąd przyszły chmury, blada, delikatna zieleń pokryła szereg czarnych wzgórz. Pustynne rośliny rosły tak szybko, że dostrzegało się prawie ruch fali zieleni przesuwającej się wraz deszczem.
Wężyca z żalem uświadomiła sobie, że nie może zostać w Centrum. Przeszukiwanie górskich jaskiń wprawdzie ją pociągało, ale było też bardzo niebezpieczne. Być może dotarłaby w ten sposób do Miasta, lecz równie dobrze mogłyby wraz z Melissą utknąć w pajęczynie skalnych tuneli. Pociechę oferował tylko deszcz — gdyby tej szansy nie wykorzystały, druga mogłaby już nigdy się nie pojawić.
Uzdrowicielka uznała, że stała się niesprawiedliwość, gdy jej powrót w góry okazał się komfortową przejażdżką po zielonej łące, tak bowiem wyglądała po deszczu pustynia. Konie przez cały dzień skubały świeże listki, a obie podróżniczki wysysały nektar ze zrywanych po drodze kwiatów. Powietrze było aż gęste od pyłku. Prowadząc konie za uzdę, Wężyca i Melissa szły jeszcze długo w noc w świetle migającej zorzy polarnej. Na pustyni było jasno i ani konie, ani jeźdźcy nie sprawiali wrażenia zmęczonych. Podjadały od czasu do czasu owoce i suche mięso. Niedługo przed świtem rozłożyły się na miękkiej, soczystej trawie, gdzie jeszcze kilka godzin wcześniej leżał śnieg. Przespały się trochę i obudziły o wschodzie słońca.
Rośliny, na których leżały, zdążyły w tym czasie zakwitnąć, a po południu wydmy pokryły się wielobarwnymi kwiatami — jedno wzgórze było białe, drugie jasnofioletowe, po trzecim zaś spływały kolorowe pasemka. Kwiaty osłabiały działanie upału, a niebo było niezwykle jasne. Nawet kontury wydm zmieniły się pod wpływem deszczu, przekształcając się z miękkich fal w granie o ostrych krawędziach, po których płynęły niewielkie strumyki.
Trzeciego dnia rano znowu pojawiły się chmury pyłu. Cała woda wsiąkła już w ziemię albo wyparowała, a rośliny wyłapały każdą dostępną kropelkę. Susza zabarwiła liście na brązowo, łodygi kurczyły się i więdły. Nad ścieżką, którą szły matka i córka, wirowały kłęby nasion.
Читать дальше