— Co się stało, Grum?
— Pauli — staruszka zwróciła się do wnuczki — zajmij się koniem uzdrowicielki.
— Dobrze, Grum.
Pauli wzięła lejce i dotknęła Wężycę pocieszającym gestem. Następnie podniosła siodło i poprowadziła Strzałę w stronę obozowiska swojej babki.
Grum chwyciła Wężycę za łokieć — nie po to, by się o nią oprzeć, lecz by podtrzymać osłabioną uzdrowicielkę — i zaprowadziła ją do dużego kamienia, na którym obie kobiety usiadły. Wężyca ponownie rozejrzała się wokół siebie, bardziej już zdumiona aniżeli zmęczona. Spojrzała na Grum.
Staruszka westchnęła.
— To stało się wczoraj, tuż przed świtem. Usłyszeliśmy hałasy i głos, a kiedy poszliśmy w tamtą stronę, zobaczyliśmy jakąś postać w pustynnym stroju. Z początku myśleliśmy, że tańczy, ale kiedy tylko zaczęliśmy się zbliżać, człowiek ten natychmiast uciekł. Rozbił swoją lampę i nie mogliśmy go zobaczyć. Znaleźliśmy twoje obozowisko… — Grum wzruszyła ramionami. — Nic nie ostało się w całości.
Wężyca rozglądała się bez słowa i w dalszym ciągu nie rozumiała motywów złodzieja.
— Rano wiatr zasypał wszelkie ślady — ciągnęła Grum. — Ten człowiek musiał uciec na pustynię, ale on na pewno nie jest z pustyni. My nie kradniemy i nie niszczymy.
— Wiem o tym, Grum.
— Chodź ze mną. Zjedz śniadanie, prześpij się i zapomnij o tym szaleńcu. Wszyscy musimy na nich uważać. — Ujęła w swoje zapracowane ręce pokrytą bliznami dłoń uzdrowicielki. — Źle się stało, że oglądałaś to samotnie. Szkoda, że nie zauważyłam, jak wracasz.
— To nic, Grum.
— Jeśli pozwolisz, pomogę ci przenieść się do któregoś z moich namiotów. Nie chcesz już chyba tu zostać?
— Nie ma czego przenosić.
Wężyca wpatrywała się w pobojowisko. Staruszka delikatnie poklepała jej dłoń.
— On wszystko zniszczył, Grum. Gdyby zabrał te rzeczy ze sobą, mogłabym to jakoś zrozumieć, ale…
— Moja droga, nikt nie rozumie wariatów. Oni robią to bez powodu.
Właśnie dlatego Wężyca nie wierzyła, że zniszczeń dokonał szaleniec. To wszystko zrobiono w sposób najwyraźniej celowy i poniekąd racjonalny, stąd też pozory szaleństwa stanowiły raczej wynik wściekłości niż rzeczywistego pomieszania zmysłów. Uzdrowicielkę znowu przebiegł dreszcz.
— Chodź ze mną — rzekła Grum. — Wariaci zjawiają się i znikają. Są jak pustynne muchy. Jednego roku słyszysz je wszędzie przez całe lato, a rok później zupełna cisza.
— Chyba masz rację.
— Tak po prostu jest — odparła staruszka. — Ja się na tym znam. On już tutaj nie wróci, pójdzie gdzie indziej, ale niedługo dowiemy się, gdzie go szukać. A kiedy w końcu go znajdziemy, zaprowadzimy do naprawiaczy i może uda im się mu pomóc.
Wężyca ze zmęczeniem pokiwała głową.
Przerzuciła przez ramię siodło Wiewióra i podniosła torbę z wężami. Rączka zadrżała nieznacznie, gdy Piasek przesunął się w swojej przegródce.
Poszła z Grum w stronę jej obozowiska. Zmęczenie nie pozwalało jej myśleć o minionych wydarzeniach i słuchała z wdzięcznością pocieszających słów Grum, która swoim kojącym głosem okazywała jej współczucie. Utrata Trawy, śmierć Jesse, a teraz to… Gdyby była przesądna, pomyślałaby, że ciąży nad nią jakaś klątwa, ale ludzie wierzący w klątwy sądzą, że można je jakoś uchylić. W tym zaś momencie Wężyca nie wiedziała już, co myśleć, w co wierzyć ani jak odmienić pasmo nieszczęść, w które obecnie obfitowało jej życie.
— Dlaczego on ukradł tylko mój dziennik? — zapytała nagle.
— Dlaczego właśnie mapy i dziennik?
— Mapy! — krzyknęła Grum. — Ten wariat zabrał mapy? Myślałam, że miałaś je przy sobie. W takim razie to na pewno był szaleniec.
— Myślę, że tak. To z pewnością był wariat. — Nie była jednak do końca przekonana.
— Mapy! — powtórzyła głośno Grum.
Oburzenie tej starszej kobiety wydawało się większe niż wściekłość Wężycy, lecz uzdrowicielkę zaniepokoiło wyczuwalne w głosie Grum zdziwienie.
Wężyca podskoczyła nagle, kiedy ktoś gwałtownym ruchem pociągnął ją za ubranie. Przestraszył się również zbieracz, który szybko zrobił krok wstecz. Wężyca uspokoiła się, widząc, kim jest ten człowiek. Był to bowiem jeden ze zbieraczy, którzy gromadzili kawałki metalu, drewna, tkaniny, skóry — wszelkie odpadki z innych obozów — żeby potem wykorzystać je w ten czy inny sposób. Zbieracze ubierali się w wielobarwne stroje, pomysłowo uszyte ze skrawków różnych materiałów, ułożonych w geometryczne wzorki.
— Uzdrowicielko, pozwolisz nam to zabrać? Tobie się nie przyda…
— Ao, odejdź! — warknęła Grum. — Nie przeszkadzaj uzdrowicielce. Przecież widzisz…
Zbieracz spuścił wzrok, ale nie zrobił ani kroku.
— Ona nic z tym nie zrobi. A my tak. Pozwólcie nam to zabrać.
Pozwólcie posprzątać.
— Nie jest to najlepszy moment na takie prośby.
— Nic się nie stało, Grum — powiedziała Wężyca i kazała zbieraczowi wziąć wszystko ze sobą. Może przydadzą im się podarte koce i połamane łyżki, bo jej na pewno nie. Nawet nie chciała ponownie tego oglądać — nie chciała, by cokolwiek przypominało jej o tym, do czego tu doszło. Poza tym prośba zbieracza oderwała Wężycę od dręczących ją pytań i przywróciła do rzeczywistości.
Pomyślała teraz o tym, co podczas ich pierwszej rozmowy Grum opowiedziała o Ao i jego ludziach.
— Ao. Kiedy będę szczepiła innych, czy pozwolisz, bym was też zaszczepiła?
Zbieracz patrzył na nią z niedowierzaniem.
— Skradaki-pełzaki, jad, magia, czarownice… Nie, to nie dla nas.
— Nie o to chodzi. Nawet nie zobaczycie węży.
— Nie. Nie dla nas.
— A więc będę musiała wziąć te wszystkie rupiecie i zatopić je na środku oazy.
— Zmarnować! — krzyknął zbieracz. — Nie! Zabrudzić wodę? Wyśmiewasz się z mojego zawodu. Przynosisz wstyd sobie samej.
— Ja czuję się tak samo, kiedy nie pozwalasz mi, abym chroniła twoich ludzi przed chorobami. Zmarnować? Zmarnować ludzkie życie. Niepotrzebna śmierć.
Zbieracz spojrzał na nią spod krzaczastych brwi.
— Żadnego jadu? Żadnej magii?
— Ani trochę.
— Możesz przyjść na samym końcu — rzekła Grum. — Zobaczysz, że mnie to nie zabije.
— Żadnych skradaków-pełzaków?
— Żadnych — odpowiedziała ze śmiechem Wężyca.
— A potem dasz nam te rzeczy? — Zbieracz wskazał zdewastowane obozowisko.
— Tak, potem.
— A później żadnych chorób?
— Na pewno mniej. Nie radzę sobie ze wszystkimi. Ale nie będzie wam grozić odrą i szkarlatyna. Nie będzie też szczękościsku…
— Szczękościsku? Uda ci się?
— Tak. Nie na zawsze, ale na dłuższy czas.
— Przyjdziemy — oświadczył zbieracz, po czym odwrócił się i odszedł.
W obozowisku Pauli szczotkowała Strzałę, która tymczasem skubała siano ze stogu. Pauli miała najpiękniejsze dłonie, jakie kiedykolwiek widziała Wężyca — duże i delikatne zarazem, do tego silne, o długich palcach, nie stwardniałe pomimo ciężkiej pracy. Chociaż była wysoka i jej ręce powinny sprawiać wrażenie za dużych, dostrzegało się w nich grację i ekspresyjność. Różniła się od swej babki niemal wszystkim oprócz łączącej obie kobiety aury łagodności, którą odznaczali się także wszyscy poznani przez Wę-życę kuzyni Pauli. Uzdrowicielka spędziła w tym obozie zbyt mało czasu, żeby stwierdzić, ilu wnuków otacza tę starszą kobietę. Nie znała nawet imienia siedzącej nieopodal dziewczynki, która czyściła właśnie siodło Strzały.
Читать дальше