Siwa klacz o imieniu Strzała uniosła łeb, zastrzygła uszami i rozszerzyła nozdrza, czując zapach upragnionej wody. Kiedy koń przeszedł w kłus, Wężyca nie ściągnęła cugli.
Otaczały ją delikatne drzewka, których pierzaste liście ocierały się o jej ramiona. Powietrze było tu raczej chłodne, wypełniał je zapach dojrzewających owoców. Uzdrowicielka zsunęła z twarzy chustę i odetchnęła głęboko.
Zsiadła z konia i zaprowadziła go do ciemnej, przejrzystej sadzawki. Klacz wsadziła pysk do wody i zaczęła pić. Nawet jej nozdrza znajdowały się teraz pod wodą. Wężyca przyklękła w pobliżu i nabrała wody w złożone dłonie. Krople przelewały się między jej palcami, spadając na gładką taflę sadzawki. Kiedy zniknęły wywołane w ten sposób drobne fale, Wężyca ujrzała w wodzie odbicie swojej pokrytej kurzem twarzy.
„Wyglądam jak rozbójnik — pomyślała. — Albo jak klaun”.
Nie zasługiwała jednak na tak radosny śmiech; należał się jej raczej uśmiech pełen pogardy. Po brudnej twarzy popłynęły łzy, które Wężyca dotknęła dłonią, w dalszym ciągu patrząc na swoje wodne odbicie.
Chciałaby zapomnieć o wydarzeniach ostatnich dni, ale wiedziała, że już nigdy się od nich nie uwolni. Czuła jeszcze delikatną skórę Jesse i jej łagodny, niepewny dotyk. Ciągle też słyszała jej głos i wciąż przeżywała agonalne bóle, których w żaden sposób nie mogła złagodzić. Nie chciała już nigdy widzieć ani doświadczać takiego cierpienia.
Zanurzyła dłonie w zimnej wodzie i zmyła z twarzy kurz, pot i ślady łez.
Poprowadziła Strzałę wzdłuż brzegu oazy, mijając namioty i ciche obozowiska, w których wędrowni mieszkańcy pogrążeni byli we śnie. Kiedy doszła do obozu Grum, zatrzymała się. Klapa namiotu była zamknięta. Wężyca nie chciała budzić starszej kobiety i jej wnuków. Nieco dalej od brzegu znajdowała się zagroda dla koni. Wiewiór, jej prążkowany kucyk, drzemał na stojąco obok koni należących do Grum. Na jego czarno-złotej sierści widniały efekty energicznego szczotkowania. Był do tego tłusty i najwyraźniej zadowolony z życia; no i nie utykał już na nie podkutą nogę. Wężyca postanowiła, że kucyk jeszcze przez jeden dzień zostanie u Grum. Nie chciała zakłócać tego poranka ani Wiewiórowi, ani opiekującej się nim kobiecie.
Strzała szła za Wężycą wzdłuż brzegu, co jakiś czas lekko uderzając ją nosem w biodro. Wężyca podrapała klacz za uszami — tam, gdzie pot pod uzdą już wyschnął. Ludzie Arevina dali jej worek z sianem dla Wiewióra, ale kucyka karmiła Grum, toteż pasza powinna być ciągle w obozie.
— Potrzeba nam obojgu jedzenia, czyszczenia i snu — powiedziała do klaczy.
Rozbiła swój obóz z dala od innych, za wystającą skałą, gdzie handlarze przebywali bardzo niechętnie. Względy bezpieczeństwa nakazywały, by węży i ludzi odseparować od siebie. Wężyca obeszła krawędź pochyłej skały.
Wszystko wyglądało inaczej. Zostawiła swoje posłanie w stanie całkowitego bezładu, ale reszta jej dobytku była spakowana. Teraz zaś ktoś pozwijał koce i ułożył jeden na drugim, a obok rozmieścił zapasowe ubrania. Naczynia do gotowania stały na piasku w jednym rządku. Wężyca zmarszczyła brwi i podeszła bliżej. Uzdrowicieli traktowano z szacunkiem, a niekiedy nawet się ich bano, zatem nie przyszło jej do głowy, by poprosić Grum o doglądanie jej własności. Myśl, że ktoś mógłby dotykać należących do niej rzeczy, wydawała się wręcz niewyobrażalna.
Po chwili zauważyła, że jej naczynia są uszkodzone, talerze pogięte, kubek zgnieciony, a łyżka wykręcona. Puściła lejce klaczy i pospiesznie zaczęła porządkować swój dobytek. Złożone koce były pocięte i porozrywane. Ze stosu ubrań wzięła swoją czystą koszulę, która — jak się okazało — wcale nie była czysta, bowiem ktoś zdążył zanurzyć ją w błocie. Była to jej stara, miękka, nieco już znoszona, ale ulubiona koszula. Teraz miała rozdarcie na plecach i postrzępione rękawy. Nie nadawała się już do niczego.
Tuż obok leżał worek na paszę, z którego jednak wyrzucono siano i wdeptano w piasek. Strzała trącała nosem leżące na ziemi źdźbła, a Wężyca przyglądała się tym wszystkim zniszczeniom. Nie wiedziała, po co ktokolwiek miałby demolować jej obozowisko, a potem starannie układać zniszczone przedmioty. Nie wiedziała, dlaczego ktoś miałby w ogóle interesować się jej obozem, bo nie trzymała w nim przecież wartościowych przedmiotów. Pokręciła głową. Widocznie ten ktoś uważał, że Wężyca pobiera opłaty w postaci złota i drogocennych kamieni. W końcu niektórych uzdrowicieli w ten sposób wynagradzano. Z drugiej jednak strony, na pustyni panowały bardzo honorowe zasady i nawet ludzie, których inni się nie bali, mogli nie kłopotać się o los pozostawianych bez opieki przedmiotów.
Trzymając w dłoni zniszczoną koszulę, chodziła po resztkach swojego obozu. Czuła wewnątrz siebie zmęczenie i pustkę — nie miała siły myśleć. Siodło Wiewióra stało oparte o skałę. Uzdrowicielka podniosła je chyba tylko dlatego, że wyglądało na zupełnie nie uszkodzone.
Od razu zauważyła, że boczne kieszenie zostały rozdarte, choć przytrzymywały je wyłącznie sprzączki.
W kieszeniach tych znajdowały się wszystkie mapy, notatki i dziennik nie zakończonego jeszcze roku próbnego. Wsunęła dłonie do środka w nadziei, że znajdzie tam choćby skrawek papieru, ale kieszenie okazały się puste. Rzuciła siodło na ziemię i zaczęła niecierpliwie przeszukiwać obrzeża obozowiska, zaglądając za skały i kopiąc piasek. Chciała wierzyć, że ujrzy gdzieś białe kartki albo usłyszy pod nogami szelest papieru. Nic jednak nie znalazła.
Czuła się tak, jakby dokonano na nią fizycznego ataku. Wszystko inne — koce, ubrania czy mapy — mogło być dla złodziei przydatne, ale dziennik był wartościowy tylko dla niej.
— Przeklęci złodzieje! — krzyknęła w przypływie furii.
Przestraszona Strzała prychnęła i uskoczyła w bok do sadzawki.
Kiedy tylko roztrzęsiona uzdrowicielka zdołała się uspokoić, odwróciła się w stronę klaczy i podeszła do niej z wyciągniętą ręką, przemawiając łagodnie, aż zwierzę pozwoliło jej chwycić się za uzdę i pogłaskać po grzbiecie.
— Dobrze już, dobrze — powiedziała. — Nie ma się czym przejmować.
Mówiła również do siebie samej, zanurzona aż po kolana w przejrzystej i chłodnej wodzie. Poklepała konia po łopatce i przesunęła dłonią po jego czarnej grzywie. Nagle wzrok jej zmętniał i oparła się o szyję wierzchowca, drżąc na całym ciele.
Wsłuchując się w miarowe bicie serca i cichy, spokojny oddech zwierzęcia, Wężyca zdołała odzyskać spokój. Wyprostowała się i wyszła z wody. Kiedy znalazła się na brzegu, odpięła torbę z wężami, rozsiodłała klacz i zaczęła ją czyścić kawałkiem podartego koca. Była przygnębiona i wyczerpana. Wymyślne siodło i uzda, pokryte w tej chwili kurzem i potem, mogły na razie poczekać, ale brudny i spocony koń domagał się natychmiastowej pielęgnacji.
— Wężyco, moje dziecko, droga uzdrowicielko…
Wężyca odwróciła się. W jej kierunku szła właśnie Grum, podpierając się wykrzywionym kijem. Towarzyszyła jej jedna z wnuczek — młoda, wysoka i czarna jak heban — mimo że wiedziała, iż artretyczna staruszka nie oczekuje od niej pomocy.
Rzadkie włosy Grum przykrywała leżąca na bakier chusta.
— Drogie dziecko, jak mogłam cię nie zauważyć? Myślałam, że usłyszę twoje kroki albo że wyczuje cię twój kucyk i da o tym znać swoim rżeniem. — Na ciemnej, pooranej bruzdami twarzy Grum pojawiły się dodatkowe zmarszczki, świadczące o jej zatroskaniu. — Wężyco, drogie dziecko, nie chcieliśmy, żebyś oglądała to samotnie.
Читать дальше