Pod stołem rozległy się odgłosy miażdżonych kości.
— Mistrzu Shakespeare — zagadnął Duch. — Pochodzi pan z Anglii, z miasteczka nad rzeką Avon.
— To bardzo malownicza kraina, ale zaludniona wyrzutkami człowieczeństwa — oznajmił Shakespeare. — Pełno tam kłusowników, złodziei, morderców, rozbójników i innych budzących odrazę typów…
— Ale ja przypominam sobie łabędzie pływające po rzece, płaczące wierzby na jej brzegach i…
— Co takiego?! — huknął Oop. — Jak ty możesz sobie przypominać?
Duch podniósł się majestatycznie z krzesła i w tym powstaniu było coś, co zmusiło wszystkich do utkwienia w nim wzroku. Podniósł rękę, choć właściwie nie wiadomo było, czy jest w środku jakaś ręka, czy tylko pusty rękaw tuniki. Jego głos zabrzmiał tak głucho, jakby rozbrzmiewał echem z przepaścistych głębin.
— Przypomniałem sobie — powiedział. — Po tylu latach wreszcie sobie przypomniałem. Nie wiem, czy uleciało to z mej pamięci, czy też nigdy nie byłem tego świadom. Ale teraz już wiem…
— Panie Duchu, zachowuje się pan wyjątkowo dziwnie zauważył Shakespeare. — Jakież to niezwykłe emocje zawładnęły panem?
— Wiem już, kim jestem — oznajmił triumfalnie Duch. Wiem, czyim jestem duchem.
— Dzięki Bogu — mruknął Oop. — Może położy to wreszcie kres wszelkim marudzeniom o spuściźnie.
— A więc czyimże, na Boga, jest pan duchem? — niecierpliwił się Shakespeare.
— Twoim — oświadczył drżącym głosem Duch. — Teraz wiem, wiem na pewno! Jestem duchem Williama Shakespeare’a!
Na dłuższą chwilę zapadło pełne konsternacji milczenie. Nagle z gardła Shakespeare’a wydobył się zdławiony jęk przerażenia. Zerwał się gwałtownie z krzesła, przeskoczył ponad blatem i rzucił się w stronę drzwi. Stół zachybotał się niebezpiecznie. Maxwell chciał skoczyć na nogi, ale zaplątał się w krześle i wraz z nim runął do tyłu na podłogę. Zdążył jeszcze dostrzec lecącą na niego krawędź stołu, kiedy wyskoczyła znad niej sosjerka, wylewając całą zawartość wprost na jego twarz.
Maxwell wyciągnął obie dłonie i usiłował zetrzeć sos z twarzy. Gdzieś z góry dobiegały dzikie ryki Oopa.
Przejrzał wreszcie na oczy. Z twarzą i włosami nadal ociekającymi sosem zdołał wyczołgać się spod stolika i stanąć na nogi.
Carol siedziała bezradnie na podłodze wśród stosów pozrzucanego jedzenia. Butelki piwa toczyły się tu i tam w różne strony. W drzwiach prowadzących do kuchni stała kucharka kobieta potężnej budowy, z muskularnymi ramionami i potarganymi włosami. Zaciśnięte w pięści dłonie opierała na biodrach. Sylwester pochylał się nad olbrzymią pieczenią, wyszarpując wielkie kawały mięsa i połykając je łakomie, by zjeść jak najwięcej, nim ktokolwiek będzie próbował go powstrzymać. Oop wracał od drzwi wejściowych utykając.
— Ani śladu po nich — jęknął. — Ani śladu po żadnym z nich.
Podał rękę Carol i pomógł jej wstać.
— Ten przeklęty Duch — rzekł rozdrażniony. — Dlaczego nie zachował tego w tajemnicy? Nawet jeśli przypomniał sobie…
— Zrozum, że on do tej pory musiał trwać w nieświadomości — powiedziała Carol. — Dopiero ta konfrontacja pobudziła jego podświadomość. Możliwe, że podziałało na niego coś, co powiedział Shakespeare. Przez tyle lat usiłował rozwiązać zagadkę swojego istnienia, a kiedy teraz znalazł odpowiedź…
— No to koniec — zawyrokował Oop. — Shakespeare nigdy nie przestanie uciekać, już go nie znajdziemy.
— Możliwe, że Duch coś wskóra — wtrącił Maxwell. Przecież pognał za nim, żeby go zatrzymać i przyprowadzić z powrotem.
— Zatrzymać go?! Jak? — zapytał Oop. — Gdy Shakespeare ujrzy go za sobą, ustali nowy rekord świata w biegach przełajowych.
Siedzieli zgnębieni przy drewnianym, rozchybotanym stole Oopa. Sylwester leżał na grzbiecie obok obmurówki kominka, przednie łapy splótł na brzuchu, a tylne sterczały sztywno w górę. Na jego pysku rozlewał się głupkowaty wyraz zadowolenia.
Oop pchnął przez stół w kierunku Carol słoik po owocach. Dziewczyna uniosła go do góry i powąchała.
— Śmierdzi naftą — oświadczyła. — A jeśli dobrze pamiętam, smakuje podobnie.
Uniosła oburącz słoik, pociągnęła łyk, po czym przesunęła go dalej, do Maxwella.
— Wierzę, że po pewnym czasie można się przyzwyczaić nawet do picia nafty — dodała.
— To bardzo dobra gorzałka — Oop wystąpił w obronie własnego produktu. — Przyznaję, że byłaby jeszcze lepsza, gdyby odstała się nieco. Ale jest tak duże zapotrzebowanie, że nie nadążam z produkcją.
Maxwell podniósł słoik i zaczął pić powoli. Samogon spłynął palącą strugą i eksplodował w żołądku, ale ta eksplozja ani trochę nie wpłynęła na jego zły humor. Wciąż był trzeźwy, a na dodatek w ponurym nastroju. Stwierdził w duchu, że miał widocznie jeden z tych dni, kiedy nie sposób się upić, kiedy można pić bez umiaru i ciągle być trzeźwym. Właśnie dzisiaj miał ochotę zalać się w trupa i pozostać w tym stanie cały dzień. Może wtedy, po wytrzeźwieniu, życie nie wydawałoby mu się aż tak parszywe.
— Zupełnie nie mogę zrozumieć, dlaczego stary Bill do tego stopnia przeraził się spotkaniem ze swoim duchem — powiedział Oop. — Bo przecież się przeraził. Poczerwieniał, zrobił się prawie fioletowy na twarzy. Wcześniej nie był nawet speszony obecnością Ducha. Może troszeczkę, przy pierwszym spotkaniu, czego zresztą należało się spodziewać po człowieku z szesnastego wieku. Ale kiedy wyjaśniliśmy mu wszystko, robił wrażenie zadowolonego z jego obecności. Zaakceptował Ducha o wiele łatwiej, niż mógłby to zrobić, powiedzmy, człowiek z dwudziestego stulecia. W szesnastym wieku powszechna jeszcze była wiara w duchy, stosunkowo łatwo przyszło mu pogodzić się z rzeczywistością. Nie okazywał strachu ani przez chwilę, dopóki nie dowiedział się, że Duch jest jego duchem…
— Był bardzo zaintrygowany naszymi opowieściami o niziołkach — dodała Carol. — Wymógł na nas obietnicę, że zabierzemy go do Rezerwatu, by mógł zapoznać się z nimi. Podobnie jak w przypadku Ducha, bez zastrzeżeń uwierzył w ich istnienie.
Maxwell wypił jeszcze łyk okowity i przekazał słoik Oopowi. Wytarł usta wierzchem dłoni.
— Swoboda w obcowaniu z duchem — powiedział — jakimkolwiek duchem, to zupełnie nie to samo, co spotkanie tego jednego, szczególnego, który okazuje się twoim własnym. Widocznie człowiek nie jest w stanie zaakceptować, do kopca pogodzić się i uwierzyć w swoją śmierć. Nawet jeśli się przywyknie do obecności ducha…
— Och, proszę, nie zaczynaj znowu wszystkiego od początku — przerwała mu Carol.
Oop wyszczerzył zęby.
— Wyleciał stamtąd jak z procy, jakby ktoś włożył mu petardę w spodnie — rzekł. — Minął drzwi w ogóle nie dotykając klamki. Po prostu wyważył je.
— Nic nie widziałem — stwierdził Maxwell. — Miałem na twarzy miskę z sosem.
— Jedynie szablozębny odniósł z tego całego zamieszania jakiś zysk — powiedział Oop. — Dostał mu się udziec wołowy. Krwisty, taki jaki lubi najbardziej.
— Ten kot to oportunista — stwierdziła Carol. — Zawsze udaje mu się zwędzić jakiś smakowity kąsek.
Maxwell popatrzył na nią uważnie.
— Chciałbym cię o coś zapytać. Jak to się stało, że przyłączyłaś się do naszego towarzystwa? Sądziłem, że po wczorajszym przyjęciu, po tej hecy z Kołowcem, nie będziesz chciała w ogóle przyznawać się do znajomości z nami.
Читать дальше