Maxwell stwierdził w duchu, że przyjęcie zaproszenia Longfellowa do zjedzenia z nim śniadania byłoby niewątpliwie na poziomie i w dobrym tonie, ale od momentu, gdy nabrał pewności, że nie może niczego więcej oczekiwać od osobistego sekretarza rektora, marzył tylko o tym, by zostać sam. Chciał zyskać trochę czasu na ocenę sytuacji i przemyślenie wszystkiego — chociaż prawdopodobnie nie powinien teraz marnować ani minuty.
Oop miał rację. Musiał pozbyć się złudzeń, że uda mu się zaaranżować spotkanie z rektorem — nie tylko z powodu napiętego planu zajęć oficjela oraz obsesji jego personelu na punkcie załatwiania wszystkiego drogą służbową. Z jakichś, nie do końca zrozumiałych powodów, sprawa zdublowania Petem Maxwella przyjęła rozmiary skandalu, a Arnold nie życzył sobie, by w jakikolwiek sposób wiązano go z tą aferą. Kiedy tak wpatrywał się w znieruchomiałą za oknem, wbijającą w niego wyłupiaste oczka wiewiórkę, przyszło mu na myśl, że postawa administracji może być wynikiem przesłuchiwania go przez Draytona. Czyżby służby bezpieczeństwa miały Arnolda na oku? Choć brzmiało to niewiarygodnie, nie można było wykluczyć tej ewentualności. Jak by nie patrzeć, istniała prosta zależność między stopniem zdenerwowania Arnolda a pośpiechem, z jakim zaproponowano mu posadę na Gotyku IV. Administracja nie tylko nie chciała nic zrobić w sprawie drugiego Petera Maxwella, ale pragnęła też pozbyć się go jak najszybciej z Ziemi, wysłać na odludzie, byle tylko w jak najkrótszym czasie zapomniano o jego istnieniu.
To zrozumiałe, że stanowisko wykładowcy w Nadprzyrodzonym zostało obsadzone zaraz po śmierci tamtego Petem Maxwella. Mimo wszystko zajęcia musiały się odbywać zgodnie z planem, nie mogło być luk w wykładach. Ale mogli przecież znaleźć dla niego jakąś inną posadę. Fakt, że tego nie zrobiono oraz pośpiech, z jakim zaproponowano mu stanowisko na Gotyku IV, nie zostawiały wątpliwości, iż jego obecność na Ziemi nie była pożądana.
Sprawy gmatwały się coraz bardziej. Do wczoraj administracja nie mogła wiedzieć o istnieniu dwóch Peterów Maxwellów. Nie istniał żaden problem, nie było podstaw do podejmowania jakichkolwiek kroków, aż do chwili dotarcia do nich tej informacji. Wynikało stąd, rozumował Maxwell, że ktoś bardzo szybko dotarł do administracji — ktoś, kto chciał się go pozbyć, komu jego obecność wyraźnie przeszkadzała. Ale w czym mogła przeszkadzać? Odpowiedź na to pytanie nasuwała się sama, była aż tak oczywista, że instynktownie ją odrzucił. Szybko zaczął szukać innych wyjaśnień, ale nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Zostawało tylko to — ktoś musiał wiedzieć o zmagazynowanych na krystalicznej planecie zasobach informacji i chciał wykluczyć go z całej sprawy.
W grę wchodziła tylko jedna osoba. Carol wymieniła nazwisko Churchilla — był on w jakiś sposób powiązany z przedstawioną Czasowi ofertą kupna Artefaktu. Czy to możliwe, żeby Artefakt był kluczem do wiedzy zgromadzonej na krystalicznej planecie? Niewykluczone, chociaż trudno było powiedzieć cokolwiek pewnego, nikt przecież nie wiedział, czym w rzeczywistości był Artefakt.
Fakt, że w tę transakcję zaangażowany był właśnie Churchill, nie stanowił niespodzianki. Rzecz jasna, on tylko pośredniczył, występował w imieniu kogoś, kto nie chciał ujawnić swojej tożsamości. Przy tego typu transakcjach ktoś taki jak Churchill mógł oddać nieocenione usługi. Był zawodowym pośrednikiem i dobrze znał swój fach. Miał odpowiednie powiązania, a przez długie lata prowadzenia podobnych transakcji z pewnością udało mu się znaleźć dojścia do nieoficjalnych źródeł informacji w wielu różnorodnych, nierzadko ważnych instytucjach.
Jeśli tak właśnie miały się sprawy, stawało przed nim o wiele trudniejsze zadanie. Musiał nie tylko zabezpieczyć się przed istniejącymi w administracji przeciekami wiadomości, ale także zachować szczególną ostrożność, by żadna z posiadanych przez niego informacji nie dostała się w niepowołane ręce, by nie została wykorzystana przeciwko niemu.
Wiewiórka zbiegła już z pnia i teraz myszkowała na opadającym ku brzegowi jeziora trawniku, krzątała się wśród leżących na ziemi liści w poszukiwaniu jakiegoś żołędzia, który mógł umknąć jej uwadze. Spacerująca para zniknęła z pola widzenia i tylko łagodny wietrzyk nieznacznie marszczył powierzchnię jeziora.
W stołówce zostało jedynie kilka osób; ci, którzy zajmowali stoliki, kiedy wchodził, w większości skończyli już śniadanie i wyszli. Ze znajdującej się piętro wyżej sali klubu dochodził stłumiony pomruk głosów i szuranie nóg — jak co dzień zapełniali go studenci młodszych roczników mający przerwy w zajęciach.
Znajdował się w jednym z najstarszych, a przy tym najwspanialszych budynków w miasteczku. Od ponad pięciu stuleci stanowił on ulubione miejsce spotkań, wypoczynku i nauki wielu już pokoleń, przy czym każdy kolejny rocznik w sposób naturalny przejmował tę funkcjonalną tradycję, która czyniła z owego miejsca drugi dom dla wielu tysięcy studentów. Można tu było znaleźć odpowiednie warunki i do rozmyślań, i do nauki; zaciszne kąty do prowadzenia intymnych rozmów, pomieszczenia do gry w bilard lub szachy, stołówki, sale widowiskowe, a także porozrzucane po całym budynku małe, zapełnione półkami z książkami czytelnie.
Maxwell odsunął krzesło od stolika, ale siedział jeszcze, czując nieprzepartą chęć pozostania tutaj — wiedział doskonale, że gdy wyjdzie ze stołówki, będzie musiał stawić czoło problemom, zbierającym się wokół niego jak chmury burzowe. Za oknem wstawał coraz cieplejszy, złocisty, jesienny dzień — pełen opadających, pozłacanych liści, otulający odległe wzgórza błękitną mgiełką, jakby przeznaczony wyłącznie do wychwalania kwitnących w ogrodach chryzantem oraz płomiennych astrów i nawłoci porastających pola i nie zamieszkane parcele.
Za jego plecami rozległo się nietypowe postukiwanie wielu drobnych stóp o wyłożoną czerwonymi, kwadratowymi płytkami podłogę. Odwrócił się na krześle i ujrzał ich właściciela zmierzającego szybko w jego kierunku.
Osobnik ten przypominał wyrośniętą nad podziw, chodzącą, nie wiedzieć czemu po lądzie, krewetkę. Wyrastające z jednego miejsca odnóża, dziwnie ścięty tułów, cudaczne pręty sterczące z malutkiej głowy — niewątpliwie narządy zmysłów. Całe ciało odznaczało się niezdrową białą barwą, a na końcach długich, kiwających się anten widniały trzy kuliste czarne oczka.
Istota zatrzymała się przy stoliku, trzy długie czułki obróciły się i spojrzenie trojga oczu utkwiło wprost w Maxwellu.
— Poinformowano jestem, pan być profesor Maxwell stworzenie przemówiło wysokim, piskliwym głosem, a skóra, okrywająca gardło poniżej zdającej się być całkiem niepotrzebną głowy, zatrzepotała nerwowo.
— Tak, to prawda. Jestem Peter Maxwell.
— Ja być mieszkaniec z zewnątrz, ze świata, który wy nazywać Grot Włóczni 27. Imię, które mam, nie jest ważne dla pana. Jawię się przed panem z komisją od mój pracodawca. Może pan wiedzieć, że ja być desygnowany przez panna Nancy Clayton.
— Tak, oczywiście — odparł Maxwell, przyznając w duchu, że zatrudnianie tego rodzaju nieziemca w charakterze chłopca na posyłki bardzo pasowało do charakteru Nancy Clayton.
— Ja pracować siebie dla nauki — wyjaśnił Krewetka. Robić wszystko co znaleźć:
— To bardzo chwalebne — przyznał Maxwell.
— Ja wprawiać się w matematyka czasu. Skoncentrować na światłach konfiguracja liniowa. Mieć z tym zmartwienie. Krewetka nie wyglądał jednak na kogoś, kto ma jakiekolwiek zmartwienia.
Читать дальше