— Tak, rozumiem — pokiwał głową Art. Używał chromatografu jonowego podczas analiz w Gruzji i jego doświadczenie w tego rodzaju działalności było oficjalnym powodem, dla którego przysłano go z Ziemi do tego odległego świata.
Przez następne kilka dni Zafir wraz z kilkoma technikami uczyli Arta, jak się obchodzić z Bestią. Po tych sesjach jadali kolację w restauracyjce, mieszczącej się w namiocie na przedmieściu na wschodnim stożku. Po zachodzie słońca rozciągał się stamtąd wspaniały widok na mniej więcej trzydzieści kilometrów dokoła krzywizny stożka. Miasto Sheffield jarzyło się w mroku niczym lampa umieszczona na tle czarnej przepaści.
W trakcie posiłków ich rozmowa rzadko dotyczyła szczegółów zadania Arta i, rozważywszy ten fakt, Art doszedł do wniosku, że jest to prawdopodobnie rozmyślna uprzejmość ze strony jego kolegów. Bestia była urządzeniem całkowicie zautomatyzowanym i chociaż ostatnio pojawiły się pewne trudne do rozwiązania problemy, związane z sortowaniem niedawno odkrytych „pełnych odciągaczy”, na Marsie z pewnością można było znaleźć wielu specjalistów od chromatografii jonowej, którzy podołaliby tej pracy. Wobec czego, nie istniał właściwie żaden logiczny powód, dla którego Praxis miałaby przysyłać z Ziemi Randolpha, aby podjął się tego właśnie zadania. Dla wszystkich było zapewne jasne, że muszą istnieć inne, nie ujawnione przez Arta przyczyny jego pojawienia się na Marsie. Toteż cała grupa unikała tego tematu, oszczędzając Artowi kłopotliwych kłamstw, niezdarnego wzruszania ramionami czy też otwartego oświadczenia, że jest to tajemnica, której nie może zdradzić swoim nowym znajomym.
Art nie czułby się dobrze, gdyby musiał zastosować któryś z tych wybiegów i dlatego bardzo doceniał takt swoich towarzyszy. Ale jednocześnie z tego właśnie powodu w ich rozmowach zauważalny był pewien dystans. Ponieważ jednak dość rzadko — poza spotkaniami informacyjnymi — widywał inne osoby nowo przybyłe do pracy w Praxis, a nikogo innego nie znał ani w tym mieście, ani nigdzie na planecie, czuł się nieco osamotniony i z każdym kolejnym dniem pogłębiało się w nim poczucie niepewności, a nawet zaczęło go ogarniać przygnębienie. Nigdy więcej nie odsuwał już draperii, pragnąc uniknąć widoku z okna, a posiłki jadał w restauracji z dala od stożka. Czuł się trochę tak, jak podczas tygodni spędzonych na pokładzie „Ganesha”, a nie wspominał tego okresu najmilej. Czasami musiał wręcz siłą wyrzucać z głowy kiełkującą coraz śmielej myśl, że przylot tutaj był jednak życiową wielką pomyłką.
Tak czy owak, po ostatnim wykładzie informacyjnym, podczas oficjalnego obiadu w budynku Praxis, Art wypił więcej niż miał to w swoim zwyczaju. Zaciągnął się również kilkakrotnie tlenkiem azotawym z podłużnego zbiorniczka. Wdychanie narkotyków odprężających było, jak mu powiedziano, lokalnym zwyczajem, dość rozpowszechnionym wśród marsjańskich robotników budowlanych, toteż małe zbiorniczki z rozmaitymi gazami możliwe do kupienia po wrzuceniu żetonu znajdowały się obok apteczek w niektórych męskich toaletach. Uważano, że gaz rozweselający przyjemnie wzmacnia działanie szampana; była to niezwykle lubiana tu kombinacja, jak orzeszki ziemne do piwa albo lody do szarlotki.
Po obiedzie Art szedł ulicami Sheffield, podskakując dziwacznie, ponieważ „azotawy szampan” zadziałał na niego w sposób anty grawitacyjny. Działanie używek, w połączeniu z marsjańskim ciążeniem, sprawiło, że Art czuł się ogólnie zbyt lekki. W rzeczywistości ważył w tej grawitacji około czterdziestu kilogramów, ale gdy tak szedł, miał wrażenie, że jego waga nie wynosi więcej niż pięć. Było to bardzo dziwne, a nawet nieco nieprzyjemne uczucie. Jak chodzenie po posmarowanym masłem szkle.
Nagle nieomal wpadł na młodego mężczyznę. Nieco wyższy od niego, ciemnowłosy młodzieniec, był smukły i poruszał się z wielką gracją, zwłaszcza gdy błyskawicznie odsunął się od Arta, aby uniknąć zderzenia, a następnie przytrzymał Ziemianina, kładąc mu dłoń na ramieniu. Wszystko to zrobił jednym płynnym ruchem, po czym spojrzał mu w oczy i zapytał:
— Arthur Randolph?
— Tak — odparł zaskoczony Art. — To ja. A kim pan jest?
— Jestem tą osobą, która skontaktowała się z Williamem Fortem — powiedział młody mężczyzna.
Art nagle się zatrzymał. Lekko się zakołysał, aby utrzymać równowagę. Młodzieniec podtrzymywał go w pozycji pionowej łagodnym naciskiem; jego ręka na ramieniu Arta była gorąca. Spojrzał Randolphowi prosto w oczy i posłał mu przyjazny uśmiech. Ma najwyżej dwadzieścia pięć lat, ocenił Art, może nawet jeszcze mniej — przystojny młody człowiek o smagłej cerze, gęstych czarnych brwiach i lekko skośnych, azjatyckich oczach, szeroko rozstawionych nad wydatnymi kośćmi policzkowymi. Spojrzenie inteligentne, pełne szczerego zaciekawienia i swego rodzaju magnetyzmu, któremu trudno się było oprzeć.
Art natychmiast poczuł do niego sympatię, choć z pewnością nie potrafiłby wymienić nawet jednego powodu, dla którego tak się stało. Po prostu od razu go polubił.
— Proszę mi mówić Art — odezwał się.
— Ja mam na imię Nirgal — odparł młodzieniec. — Zejdźmy do Parku Widokowego.
Art poszedł więc za swoim towarzyszem trawiastą aleją aż do znajdującego się na stożku parku. Stamtąd powędrowali ścieżką, która prowadziła obok zwieńczenia muru. Nirgal przez cały czas pomagał się Altowi poruszać, otwarcie przytrzymując go za ramię i sterując jego chwiejnym krokiem. Uścisk młodego człowieka był elektryzujący, przenikliwy i tak bardzo ciepły, jakby Nirgal miał gorączkę, chociaż w jego ciemnych oczach nie było widać najmniejszego jej śladu.
— Po co tu przyleciałeś? — spytał nagle, a barwa jego głosu i wyraz twarzy świadczyły, iż nie było to kurtuazyjne pytanie.
Art przez chwilę zastanawiał się nad właściwą odpowiedzią.
— Aby pomóc — odparł.
— Więc przyłączysz się do nas?
Znowu odniósł wrażenie, że młodzieniec ma na myśli coś zupełnie innego, coś znacznie bardziej istotnego.
Dlatego też odrzekł młodemu:
— Tak. Kiedy tylko zechcecie.
Nirgal uśmiechnął się. Na jego ustach pojawił się szybki, zadowolony uśmieszek, nad którym nie do końca zapanował, zanim powiedział:
— To dobrze. To bardzo dobrze. Ale widzisz, zainicjowałem ten kontakt na własną rękę. Rozumiesz? Są tu ludzie, którzy czegoś takiego nie aprobują. Muszę więc wprowadzić cię między nas, jak gdyby to był zwykły przypadek. Zgadzasz się?
— Oczywiście. — Art potrząsnął głową, nieco zmieszany. — Taki był również i mój plan.
Nirgal zatrzymał się przy kopule obserwacyjnej, chwycił dłoń Arta i przez moment trzymał ją w swojej. Jego spojrzenie, wyrażające otwartość i niezachwianą pewność siebie, sugerowało innego rodzaju kontakt.
— To dobrze. Dziękuję. W takim razie, działaj tak, jak dotąd. Zajmij się tym projektem zbierania odpadów i wyjedź kiedyś na zewnątrz. Wówczas się spotkamy ponownie.
Po tych słowach odszedł w kierunku stacji kolejowej, poruszając się z wdziękiem długimi krokami, podobnie jak chodzili młodzi tubylcy. Art patrzył za nim długą chwilę, rozpamiętując spotkanie i zastanawiał się nad przyczyną, która sprawiła, że było ono tak bardzo znaczące. To zapewne przez wyraz jego twarzy, zdecydował — nie była to agresja, jaką czasem wyrażają spojrzenia i sposób bycia młodych ludzi, ale coś innego: jakaś osobliwa radość i siła. Art przypomniał sobie nagły uśmieszek, nad którym nie potrafił zapanować Nirgal, gdy ten powiedział (dokładnie mówiąc, obiecał) mu, że chce się przyłączyć do podziemia. Na tę myśl Art teraz również się uśmiechnął.
Читать дальше