Walka jest przerażająco szybka i krwawa. Po paru sekundach jedna łapa pięknego, srebrnego pręgowańca wisi na skrawku chrząstki i skóry. Z otwartej rany tryska krew, ale zwierzę i tak wrzeszczy na przeciwnika, próbuje skakać i robić uniki, dyndając bezwładnym trójkątnym ochłapem, siekąc potwornymi, zabójczymi kłami. W końcu leży i spastycznie obraca się na grzbiecie, ryjąc w piasku krwawą falę. Zwycięzcy już wzięli mistrza na smycz i wloką rozwścieczonego, rozwrzeszczanego potwora do boksu. Siwo pręgowany kot jęczy i jęczy, aż ktoś z ławki sędziów podchodzi i spuszcza mu na głowę bloczek żużlobetonu.
Dziewczyna w topie bez rękawów gapi się ponuro, zgarniając z piasku zmiażdżoną, drgającą masę. Zagryza dolną wargę. Najia kocha ją w tym momencie, kocha chłopaczka, z którym wymieniła spojrzenia, kocha wszystkich i wszystko na tej drewnianej arenie. Serce jej się szarpie, oddech pali, pięści ma zaciśnięte i drżące, źrenice rozszerzone, a mózg rozpłomieniony. Jest żywa i święta na osiemset procent. Znów nawiązuje kontakt wzrokowy z Ewidentnym Łobuzem. Kiwa głową, ale widzi, że musiał sporo przegrać.
Zwycięzcy występują na ring, by przyjąć owacje tłumu. Konferansjer krzyczy przez głośniki, ręce rzucają na stolik bukmacherów kasę kasę kasę. Po to właśnie przyjechałaś do Bharatu, mówi sobie Najia. Żeby tak poczuć życie, śmierć, iluzję i rzeczywistość. Żeby coś przegryzło się przez tę pieprzoną, rozsądną, zdrową, tolerancyjną Szwecję. Żeby spróbować czegoś szalonego i krwawego. Sutki jej stwardniały. Wie, że jest wilgotna. Wypiera się tego, że ściągnęła ją tutaj ta wojna, wojna o wodę, której nadejścia wszyscy się tak boją. Ona się nie boi. Pragnie tej wojny. Bardzo bardzo.
Czterysta pięćdziesiąt kilometrów ponad Zachodnim Ekwadorem Lisa Durnau wbiega w stadko bobetów. Rozpierzchają się, zrywają na potężne nogi i uciekają z uniesionymi semaforowymi grzebieniami. Baldachimowy las odbija ich świergotliwe okrzyki ostrzegawcze. Pasące się młode unoszą głowy, w przestrachu wymachując przednimi łapami, po czym piszczą i nurkują rodzicom do toreb. Wysokie do pasa zaurotorbacze rozbiegają się dwoma przestraszonymi skrzydłami od Lisy w jej legginsach, topie i butach do biegania; młode desperacko próbują wepchnąć się głową naprzód między fałdy na brzuchach. To jeden z najbardziej udanych gatunków Biomu 161. W lasach symulowanego Ósmego Miliona Przed Naszą Erą jest od nich aż czarno. W Alterre w jeden prawdziwy dzień upływa sto tysięcy lat, więc jutro mogą wymrzeć — kiedy zmiany klimatyczne wysuszą ten wysoki, wilgotny las parasolowych drzew. Jednakże w obecnej ekologicznej chwili, wycinku czasowym tego, co jest w innej epoce, na innej Ziemi, będzie północną Tanzanią, teraźniejszość należy do nich.
Tupot i pośpiech bobetów płoszy grupkę tranterów, wspiętych na tylne łapy, wysysających liście drzewa trudeau. Wielkie, powolne drzewożerne stwory opadają na dłuższe tylne nogi i bezładnie rozbiegają się galopem. Płyty wewnętrznego pancerza poruszają się jak maszyny pod pasiastą jak kora wierzbowa skórą. Kamuflaż — William Morris, myśli Lisa Durnau. Flora — René Magritte. Drzewa trudeau to idealne półkule liści, rozsiane regularnie po równinie, jak ćwiczenie z rozkładu losowego. Niektóre z gałęzi rodzą pąki, kołyszące się wahadłowo na wietrze. Potrafią rozrzucić nasiona w promieniu stu metrów, jak strzałkowce do rozpędzania demonstracji. Stąd właśnie bierze się ich matematyczna regularność. Żadne trudeau nie wyrośnie w cieniu innego; ale w koronie tego lasu żyje prawdziwa obfitość gatunków.
Między drzewami migają jakieś cienie — stadko pasożytniczych beckhamów odskakuje od martwego trantera, w którym złożyły jaja. Szybujący wysoko ystavat nurkuje, spada, zygzakuje i zagarnia nieruchawego zauroperza w sieć ze skóry rozpiętą między tylnymi nogami. Szamotanina, rozpruwający cios dzioba i myśliwy znów się wznosi. Niezniszczalna, nienaruszalna Lisa Durnau biegnie dalej. Żaden bóg nie bywa śmiertelny we własnym świecie, a ona przez ostatnie trzy lata była reżyserem, zarządzającym i mediatorem Alterre, Ziemi równoległej ewoluującej w przyspieszonym tempie na jedenastu i pół miliona komputerów w Prawdziwym Świecie.
Beckhamy. Trantery. Trudeau. Lisa Durnau uwielbia tę figlarność taksonomii Alterre. Zasady astronomii zastosowane do biologii alternatywnej — znajdujesz coś czającego się na twoim twardym dysku, możesz to nazwać. Stąd mcconkeye, mastroianni, ogunwe, hayakawy i nowaki. Hammadi, cuestry i bjorki.
Bardzo to w stylu Lulla.
Złapała już własny rytm. Mogłaby tak biec w nieskończoność. Niektórzy słuchają przy tym muzyki. Niektórzy czatują, czytają pocztę, albo wiadomości. Inni każą swoim aeai-asystentom informować się o zadaniach na dzień. A Lisa Durnau sprawdza, co nowego w dziesięciu tysiącach biomów przetwarzanych na jedenastu i pół miliona komputerów uczestniczących w największym ewolucyjnym eksperymencie. Jej standardowa trasa to pętla wokół kampusu Kansas University, gdzie wspaniały, tajemniczy bestiariusz nakłada się na ruch uliczny Lawrence. Zawsze znajdzie się coś, co zadziwi i zachwyci, jakieś nowe nazwisko z książki telefonicznej dyndające na niesamowitym stworzeniu, które kłami i pazurami wydostało się z krzemowej dżungli. Kiedy na węźle Biome 158 w Guadalajarze czystym ewolucyjnym trafem z owadów wyewoluowały okrytostawowe, poczuła tę ekscytującą satysfakcję, jaką budzi niespodziewany zwrot akcji. Nikt nie przewidział lopezów, ale tkwiły, uśpione, w samych regułach gry. Dwa dni później w szkole podstawowej w Lancashire wyewoluowały rozmnażające się pasożytniczo beckhamy i owładnęło nią to samo. Nie daje się tego przewidzieć.
A potem wystrzelono ją w kosmos. Tego też się nie spodziewała.
Dwa dni temu przebiegała swoje kółko wokół uczelni, mijając mellitowe budynki dla kadry, z Alterre nałożoną na kansaskie lato. Przy akademikach zawróciła: prysznic, szampon, gabinet. Kiedy do niego weszła, odsączając skręconym papierowym ręcznikiem wodę z uszu, czekała na nią kobieta w garsonce. Okazała dokumenty tożsamości i uprawnienia do różnych czynności — Lisa nawet nie wiedziała, że jej państwo takich czynności potrzebuje — i trzy godziny później Lisa Durnau, dyrektor Symulatora Ewolucji Alterre, znalazła się na pokładzie rządowego naddźwiękowego transportowca, dwadzieścia dwa tysiące metrów nad środkowym Arkansas.
Federalna powiedziała jej, że jest ścisły limit wagi bagażu, Lisa jednak i tak zapakowała sobie strój do biegania. Traktowała go jak przyjaciela. Wzięła go ze sobą na drogi Centrum Kosmicznego Kennedy'ego, żeby się rozprostować, rozejrzeć, spróbować spojrzeć z innej perspektywy na to, gdzie jest i co jej rząd chce z nią zrobić. W zachodzącym po drugiej stronie lagun słońcu przebiegła wzdłuż stojących jak wartownicy rzędów rakiet, starych silników na paliwo stałe, pocisków i ciężkich dźwigów startowych. Majestatyczne, groźne maszyny, teraz powbijane w ziemię jak pale, stojące bez sensu, o cieniach długich jak kontynenty.
Po czterdziestu ośmiu godzinach zaliczyła kolejne kółka na kolistej bieżni Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, przemieszczającej się nad południową Kolumbią. Oczyma zanurzonymi w Alterre widziała wznoszący się w oddali, pod osłoną drzewa trudeau, zamek krijceków. Krijceki to ewolucyjni nowobogaccy Biomu 163, z południowo-wschodniego wybrzeża Afryki. Gatunek dinozaurów wielkości palca, który wykształcił kolonie o zaawansowanej strukturze społecznej, opartej na kolorze skóry i herkulesowej architekturze. Ma bezpłodne robotnice, rozpłodowe trutnie i składające jaja królowe — wszystko. Nowa kolonia zaczyna od małego podziemnego bunkra i rozprzestrzenia się, zamieniając wszystko co organiczne na pulpę i ugniatając ją zręcznymi małymi rączkami w potężne pomosty, wieże, przypory i sklepione komory na jaja. Czasem Lisa Durnau żałuje, że nie może sprzeciwić się zasadom nazewnictwa Lulla: choć „krijcek” brzmi odpowiednio groźnie, wolałaby nazwać je „gormenghastami”.
Читать дальше