Wiedział, że to nie pomoże.
Właściciel i dwaj kelnerzy biegli do nich, wciąż ściskając jadłospisy. Jason widział i zapamiętał najdrobniejsze szczegóły. Wydawało się, że wszystko zastygło w bezruchu na dźwięk jej wrzasków: goście unoszący widelce, opuszczający łyżki, żujący… wszystko znieruchomiało, pozostał tylko straszliwy, okropny wrzask.
Słyszał wypowiadane przez nią słowa. Brzydkie słowa, jakby odczytywane z jakiegoś płotu. Krótkie, mszczące słowa skierowane do wszystkich w restauracji, także do niego. Szczególnie do niego.
Właściciel, gwałtownie ruszając wąsem, skinął na kelnerów, którzy podnieśli Kathy z krzesła, chwycili pod ręce i na znak szefa wyciągnęli zza stolika, przenieśli przez salę i wyprowadzili na ulicę.
Zapłacił rachunek i pospieszył za nimi.
Przy wyjściu zatrzymał go właściciel. Wyciągał rękę.
— Trzysta dolarów — powiedział.
— Za co? Za wyniesienie jej na ulicę?
— Za to, że nie wezwałem policji — odparł właściciel. Jason zapłacił w ponurym milczeniu.
Kelnerzy posadzili ją na chodniku, blisko krawężnika. Teraz siedziała cicho, zasłaniając rękami oczy, kołysząc się i bezgłośnie poruszając wargami. Kelnerzy obserwowali ją przez chwilę, widocznie sprawdzając, czy nie sprawi więcej kłopotów, a następnie pospieszyli z powrotem do restauracji. Zostawili go z Kathy na chodniku, pod czerwono-białym neonem.
Klęknąwszy przy niej, położył rękę na jej ramieniu. Tym razem nie odsunęła się.
— Przykro mi — powiedział. I mówił szczerze. — Zdenerwowałem cię.
Sprawdziłem cię, powiedział sobie, i okazało się, że nie blefowałaś. Dobrze, wygrałaś.
Poddaję się. Od tej pory będzie, jak chcesz. Tylko powiedz, czego chcesz. Pomyślał: tylko pospiesz się, na Boga. Uwolnij mnie najszybciej, jak możesz. Miał przeczucie, że to nie nastąpi zbyt szybko.
Ręka w rękę szli razem wieczorną ulicą; wokół nich współzawodniczyły, błyskały, mrugały, jarzyły się barwne plamy tworzone przez wirujące, pulsujące, drgające światła neonów. Takie sąsiedztwo nie cieszyło go; widział to milion razy, w nieskończoność powielane w różnych miejscach kuli ziemskiej. Od czegoś takiego uciekł przed laty, wykorzystując swoje szóstacze zdolności, ale teraz musiał wrócić.
Nie miał nic przeciwko ludziom, widział w nich uwięzionych tu zwyczajnych, którzy bez własnej winy mieli pozostać tutaj na zawsze. Nie oni to wymyślili, nie lubili tego, znosili to z trudem, tak samo jak on. Prawdę mówiąc, miał poczucie winy, patrząc na ich ponure twarze i skrzywione usta, zaciśnięte i nieszczęśliwe.
— Tak — odezwała się wreszcie Kathy. — Chyba naprawdę zakochałam się w tobie, ale to twoja wina, to ten magnetyczny urok, jaki emanujesz. Czy wiesz, że ja go widzę?
— O rany! — rzekł machinalnie.
— Jest jak ciemnopurpurowy aksamit — oznajmiła Kathy, ściskając jego dłoń zdumiewająco silnymi palcami. — Bardzo intensywny. A czy widzisz moją magnetyczną aurę?
— Nie.
— To dziwne. Myślałam, że ją widzisz.
Teraz wydawała się całkiem spokojna; epizod z przeraźliwym krzykiem minął, przynosząc względne ukojenie. Osobowość zbliżona do pseudoepileptycznej, stwierdził. Tak mija jej dzień za dniem, aż…
— Moja aura — przerwała mu te rozważania — jest jasnoczerwona. Ma kolor namiętności.
— Cieszę się — odparł Jason.
Przystanęła i spojrzała mu w oczy. Chciała coś z nich wyczytać. Miał nadzieję, że nie zdoła.
— Jesteś wściekły, ponieważ przestałam panować nad sobą? — dopytywała się.
— Nie.
— Wydaje się, że tak. Myślę, że jesteś wściekły. No cóż, chyba tylko Jack to rozumie. I Mickey.
— Mickey Quinn — powiedział w zadumie.
— Czy to nie wspaniała postać? — spytała Kathy. Mógłby jej dużo o tym powiedzieć, ale to nie miało sensu.
Ona wcale nie chciała wiedzieć; uważała, że już wszystko wie. I w co jeszcze wierzysz, mała dziewczynko? — zastanawiał się. Na przykład, jak sądzisz, co wiesz o mnie? Równie mało co o Mickeyu Quinnie czy Arlene Howe i wszystkich pozostałych, którzy dla ciebie w rzeczywistości nie istnieją? Pomyśl, co mógłbym ci opowiedzieć, gdybyś — choć przez chwilę — mogła mnie wysłuchać; ale ty nie możesz tego słuchać. Przeraziłyby cię moje słowa. A zresztą, przecież ty już wszystko wiesz.
— Jak to jest — zapytał — spać z tyloma sławnymi ludźmi?
Stanęła jak wryta.
— Uważasz, że spałam z nimi dlatego, że byli sławni? Za kogo ty mnie bierzesz, za jakąś dziwkę? Naprawdę tak o mnie myślisz?
Jak lep na muchy, pomyślał. Omotywała go każdym wypowiedzianym przez niego słowem. Nie mógł wygrać.
— Uważam — odparł — że miałaś interesujące życie. Jesteś interesującą osobą.
— I ważną — dodała Kathy.
— Tak — potwierdził. — I ważną. Pod pewnymi względami najważniejszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem. To zdumiewające przeżycie.
— Naprawdę tak uważasz?
— Tak — powiedział z przekonaniem. W pewien szczególny, pokrętny sposób rzeczywiście tak było. Nikt nigdy nie omotał go tak dokładnie, nawet Heather. Nie mógł znieść tego, przez co musiał teraz przechodzić, ale nie był też w stanie uciec. Miał wrażenie, że siedzi za kierownicą swojego unikatowego, robionego na zamówienie śmigacza, patrząc, jak zapala się jednocześnie czerwone, zielone i pomarańczowe światło: sytuacja bez wyjścia. Sprawiła to irracjonalność jej zachowania. Straszliwa siła, myślał, braku logiki. Archetypów. Działająca z przepastnych głębi zbiorowej podświadomości, która łączyła go z nią — i z każdym — węzłem, którego nie da się rozsupłać, dopóki żyją.
Nic dziwnego, pomyślał, że niektórzy ludzie, wielu ludzi marzy o śmierci.
— Chcesz pójść pooglądać kapitana Kirka? — spytała Kathy.
— Jeśli masz ochotę — odparł krótko.
— Idzie całkiem niezły w kinie numer dwanaście. Akcja toczy się na planecie w układzie Betelgeuzy, coś jak planeta Tarberga… no wiesz, w układzie Proximy. Tym razem jest zamieszkana przez sługusów niewidzialnego…
— Widziałem to — przerwał. Istotnie, rok temu gościł w programie Jefa Pomeroya, który grał w tym flmie kapitana Kirka. Puścili nawet krótki urywek — zwykły chało-waty produkt studia Pomeroya o przybyszach z kosmosu. Nie spodobał mu się wtedy i wątpił, czy spodobałby mu się teraz. Poza tym gardził Jefem Pomeroyem zarówno na ekranie, jak i poza nim. I to, jeśli o niego chodzi, zamykało sprawę.
— Naprawdę był do niczego? — spytała ufnie Kathy.
— Jef Pomeroy — odpowiedział — jest, moim zdaniem, najstraszliwszym dupkiem na świecie. On i jemu podobni. Jego naśladowcy.
— Przez jakiś czas był w Morningside. Nie znałam go dobrze, ale był tam.
— Wierzę — rzekł, na pół przekonany.
— Wiesz, co mi kiedyś powiedział?
— O ile go znam — zaczął Jason — podejrzewam…
— Powiedział, że jestem najspokojniejszą osobą, jaką zna. Czy to nie interesujące? Widział, jak zapadam w jeden z moich transów… no wiesz: kiedy leżę i krzyczę, a jednak powiedział coś takiego. Myślę, że to bardzo bystry człowiek, naprawdę. Nie uważasz?
— O tak.
— Czy możemy teraz wrócić do mojego pokoju? — spytała Kathy. — I pieprzyć się jak króliki?
Jęknął ze zdumienia. Czy naprawdę to powiedziała? Obrócił się i usiłował wyczytać coś z jej twarzy, ale właśnie przechodzili między neonami; było ciemno. Jezu, powiedział sobie. Muszę się jakoś z tego wyrwać! Muszę odnaleźć drogę do mojego świata!
Читать дальше