— Oddalanie się od wozu jest niewłaściwe. Podróżuje nim Słowo. Przerwa w podróży także zwiastuje kłopoty — tłumaczył Brus w gardłowym żargonie Mowy Jedności jeszcze zanim ruszyliśmy, po czym sięgnął za pazuchę po znak skorpenicy.
— Gdzież Słowo będzie bezpieczniejsze niż w domu Matki? — odparł kapłan, składając malowane w spirale dłonie i chyląc łysą głowę. Miał głos, który mógł być wysokim głosem mężczyzny albo niskim kobiety. — Rozkaz zostanie wydany adeptom. Wóz, zwierzęta i ładunek zostaną potraktowane z największą starannością.
Brus jednak wydobył zawiniątko ze skrytki w koźle i podał mi.
Skrzynia była dziwnie ciężka jak na swoją wielkość i przeraźliwie zimna. Nawet przez płaszcz kąsała mi skórę, jakby leżała przez noc na mrozie.
W dawnym języku nie ma słów „ja", „ty", a również „on" lub „oni". Nie mówi się: „jestem głodny", tylko: „o tej porze dnia czuje się głód" albo ostatecznie: „ten, kto nie jadł, odczuwa głód". Łatwo się pomylić i trudno coś powiedzieć.
Brus postarał się nawet, żeby jego dłonie z połamanymi paznokciami, z wżartym w skórę brudem szlaku i tygodni tułaczki pozostały skryte w rękawach.
Wiedziałem także, że z pewnością obaj cuchniemy. Nie czułem już tego, ale nie mogło być inaczej, skoro nie mieliśmy się gdzie umyć. Ostatni raz w gościnie u Lemiesza, syna Szkutnika, Amitraja, który udawał Kirenena. Lecz to było przed paroma dniami.
— W Wewnętrznych Kręgach maska nie jest niezbędna wśród tych, którzy się spotkali — zauważyła chłodno prowadząca nas istota.
— Twarz jednego nie ma znaczenia. Jeden nie istnieje. Ważne jest Słowo i jego droga na chwałę Matki. Niefortunna przerwa w podróży musi być jak najkrótsza.
— Wypoczynek w miejscu bezpiecznym dobrze służy Słowu — odparował kapłan. — Chroni je przed złem, a temu, kto je wiedzie, pozwoli zdwoić wysiłki. Woda, szata i strawa to rzeczy, które potrzebne są, gdy się wędruje przez pęknięty świat pełen samolubnego zła i chciwości.
I tak sobie gawędziliśmy, idąc wzdłuż wijących się niczym węże zakrzywionych ścian. Kilka razy skręciliśmy w okrągłe przejścia na kolejne korytarze i stało się dla mnie jasne, że nie wyjdę stąd bez pomocy. Kręty jak górska rzeka pasek nieba nad głową był wciąż taki sam, a na ścianach powtarzały się identyczne reliefy. Nie zauważyłem niczego, co pomogłoby mi samemu znaleźć drogę.
Czułem jednak, że ktoś tu jest. Czasem słyszałem z tyłu kroki i przystawałem, a wtedy kroki milkły. Rozglądałem się i kątem oka udawało mi się złowić jakiś szybki, rozmazany ruch. Niewyraźną plamę barwy szkarłatu, ale nic więcej. Może był to jakiś odblask, może błysk w moich zmęczonych strachem oczach, może słyszałem tylko echo odbijające się od zakrzywionych, murowanych ścian...?
Mury świątyni otaczały czasem niewielkie, okrągłe podwórka, a pod krzywymi ścianami widać było koliste wejścia do jakichś mrocznych pomieszczeń, podobnych do płytkich pieczar. Wydawało mi się, że wewnątrz niekiedy coś się porusza. Przewodnik wskazał nam jedno z nich, skłonił się oszczędnie i poszedł sobie.
Sufit okazał się krzywy, jakby pomieszczenie było leżącą beczką. Pośrodku stał nowy żelazny piecyk, a na kamiennej podłodze leżał gruby, wyszywany materac.
Oprócz tego zobaczyłem jeszcze maty, amitrajski stolik z bawolego rogu, tak niski, że trzeba przy nim siadać na ziemi, oraz mały kamienny posążek Pani Żniw. Tańczącej brzemiennej kobiety z sierpem i misą, o twarzy potwora, zwieńczonej czepcem z plonów. Stał w płytkiej ściennej niszy, oświetlony oliwną lampką.
Położyłem na ziemi skrzynkę zawiniętą w zesztywniały od zimna płaszcz i zacząłem masować przemarznięte, stężałe z wysiłku ramiona.
Brus wsunął się do niszy przez niskie drzwi i natychmiast padł na kolana przed posążkiem.
Otworzyłem usta, ale nic nie zdążyłem powiedzieć.
Usłyszałem, jak Brus mamroce, opierając pięści o kamienną posadzkę i dotykając czołem podłogi.
— Matko... od której wszystko wyszło i do której wszystko powróci. Ty, która rodzisz, ty, która karmisz, ty, która dzielisz, ty, która odbierasz. Wszystko, co urodzisz, sama pożresz, bo wszystko jest twoje. Łono, wieczny kręgu, kwiecie, owocu i nasieniu, początku i końcu, siło Matki...
Zamarłem z półotwartymi ustami. Z miną, jakiej nie powstydziłby się Agyren Kysaldym, pryszczaty głupek. Znaleźliśmy się tu zupełnie sami, w pustym pomieszczeniu podobnym do glinianego kociołka. Nie było tu nawet kątów, w których ktokolwiek mógłby się skryć.
Klęczałem na podłodze i patrzyłem na mojego przybocznego. Mojego przewodnika i obrońcę. Patrzyłem, jak trzykrotnie dotyka czołem podłogi, jak podczołguje się na klęczkach do posążka i sięga po podłużny, podobny do czarnego pióra przedmiot leżący w niszy.
Po mały nóż z czarnego obsydianu.
Nic nie mogłem poradzić, że widziałem teraz jedynie skulonego w fałdach czerwonej szaty kapłana Podziemnej, skrytego za długą maską podobną do głowy srebrnego szerszenia.
Patrzyłem w milczeniu, czując, jak mróz, który zwarzył mi ręce, rozlewa się drętwą falą na całe moje ciało, jak lodowe igły ścinają twarz i serce.
Brus ujął w jedną dłoń nożyk i przeciął swój kciuk. Wpuścił trzy krople krwi do miski w prawym ręku Pani Żniw, po czym rozmazał posokę na zębatych ustach i kroczu figurki.
Chronił mnie. Zabijał dla mnie. Prowadził przez kraj spalony świętym ogniem. Dlaczego miałby zdradzić akurat teraz? Wiedziałem to, a jednak nieufność zapłonęła w mojej duszy i tliła się nadal. Niczym iskra w mchu.
Brus odłożył kamienne ostrze, wyprostował się i dopiero teraz uniósł i zdjął maskę. Zobaczyłem, że majstrując przy niej, na chwilę złożył dłoń w pięść i dotknął kciukiem ust. W wojskowej mowie gestów oznaczało to „milcz!". Poczułem ulgę, lecz strach nie minął.
Brus wydobył z zanadrza szaty chustę i przetarł nią zlaną potem twarz.
Usiadłem i oparłem się o ścianę, a kiedy mój wzrok przywykł do mroku naszej izby, zobaczyłem smukły, gliniany dzban z wodą.
Brus kopnął mnie w bok, zanim jeszcze ująłem szyjkę dzbana. Zwaliłem się pod ścianę, czując, jakby pękały mi żebra, srebrny kubek potoczył się po podłodze.
— Nie sięgaj parszywymi rękami, synu księżyca! — wrzasnął. — Ile czasu upłynie, zanim wybiję z ciebie podły egoizm twojego rodzaju! Nie sięgaj pierwszy! Kto pije najpierw, parszywy psie?
Spojrzałem na niego, lecz pocięta bliznami i spalona słońcem twarz wyrażała jedynie wściekłość.
Dyszał przez chwilę, po czym szybko spojrzał w bok i w górę. Na jedno mgnienie i znów wlepiał we mnie spojrzenie czarnych, bezlitosnych oczu.
— Najpierw Matka, potem... ee... archimatrony... potem istoty oświecone, potem eee... ja — wybełkotałem głosem idioty, pociągając nosem, klęcząc z pięściami na posadzce.
— Potem córy ziemi, psie! — wrzasnął. — A dopiero na końcu taki pies jak ty! Tylko kij może rozjaśnić twój mętny księżycowy łeb, niech wszystko stanie się jednym! I jeśli jeszcze raz zaklniesz „ja", wyrwę ci język!
Podszedł do dzbanka, zgarnął z podłogi kubek, nalał do niego wody. Najpierw ją powąchał, później zwilżył palec i przytknął do swojej wargi. Po chwili umoczył koniuszek języka i czekał dłuższy czas, nim wypił maleńki łyk.
W końcu skinął niemal niedostrzegalnie głową i, wypiwszy cały kubek, rzucił mi go pod nogi.
Potem w milczeniu siedzieliśmy pod glinianą kopułą celi.
Читать дальше