Gnali jak szaleni, nie dbając już o kamuflaż. Spod kopyt pryskał lód i kłęby śniegu, konie parskały parą. Na przełaj.
Do Ziemi Ognia.
Z tyłu wciąż szalała burza; ogromna, czarna chmura, wzniecona gniewem van Dykena, wirowała nad doliną, przetykana pękami błyskawic. Trzask gromu rozlegał się bez przerwy gdzieś za ich plecami, błyskawice tłukące raz po raz masakrowały drzewa oraz zbocza gór bez ładu i składu, chaotycznie i losowo. Najwyraźniej Pieśniarz nie wiedział, skąd spadł cios, albo ciskał się w ślepej furii.
Ewentualnie nie panował nad własną burzą.
Nie zatrzymywali się. Tak, jak brzmiał rozkaz.
Nawet kiedy na dnie którejś doliny wpadli w grupkę zdezorientowanych Węży wyciągających wóz z zaspy, po prostu przelecieli po nich, z wrzaskiem i świstem żelaza. Odrąbana ręka i głowa spadły w śnieg, pozostał tylko przechylony wóz oraz czarno-czerwone powykręcane ciała, drgające i wijące się w rdzawej brei.
Kilka razy przypadli w jakichś zakamarkach i przeczekali, zasypani zawieją, kuląc się wokół nieprzytomnego Grunaldiego i Grunfa owiniętego własnym płaszczem, który zesztywniał zgięty wpół, tak jak leżał przewieszony przez koński grzbiet.
W pułapkę wpadli gdzieś na dnie czarnej niczym smoła, zimowej nocy, wśród walącego z nieba wielkimi płatami śniegu, gdzieś już niemal na granicy ziemi niczyjej. Dosłownie o wyciągnięcie ręki od Ziemi Ognia. Przynajmniej tak się wydawało.
Węży nie było wielu, najwyżej kilkunastu, lecz zdołali zamknąć ich w niewielkiej kotlince, otoczonej skałami.
Tym razem dali się podejść. Być może Węże nawet nie zostali jeszcze zaalarmowani przez van Dykena. Być może stanowili zwykły podjazd. Jednak i tak Ludzie Ognia wybrali najkrótszą i najbardziej logiczną drogę na drugą stronę gór. Być może nie byli pierwszymi, którzy wpadli w tę pułapkę.
Ale wpadli.
Zorientowali się, że nie ma przejścia, dopiero gdy wyrosła przed nimi napięta sieć, a wokół zaczęły spadać pochodnie.
— Pięciu z łukami na górze, na wprost — wycedził ponuro Spalle. — I jeszcze co najmniej kilku z dzidami.
— Za nami to samo — oznajmił Drakkainen.
— Co teraz?
— Z koni.
— Nie poddamy się!
— Z koni! — powtórzył Drakkainen i rozsznurował maskującą kapuzę, wypuszczając kłęby pary.
— Możemy albo zewrzeć się plecami do siebie — powiedział powoli i spokojnie Warfnir — albo rozproszyć się i próbować szczęścia pojedynczo oraz na piechotę. Ale coś mi się zdaje, że nas tu wystrzelają.
— Pozdrowienia od Węża, psy! — rozległo się gdzieś z góry. Pierwsza strzała z głuchym fuknięciem wbiła się w zaspę, wyrzucając fontannę śniegu.
— Połóżcie konie. Nakryjcie się tarczami i leżcie twarzą do ziemi. — Głos Drakkainena był nienormalnie spokojny i jakby nieobecny. — Po prostu leżcie nieruchomo i nie ruszajcie się.
— Co chcesz zrobić?
— Na ziemię! — syknął Vuko. Sięgnął w zanadrze i wydobył kilka skurczonych jak rodzynki jagódek mżących w mroku migotliwym blaskiem tęczowych iskier. — Nie wstawajcie, póki wszystko się nie skończy.
Zdjął kaptur, wrzucił owoce do ust, poprawił miecz na plecach, po czym wyjął oba pałasze. Rtęciowo-tęczowy poblask pojawił mu się na gałkach ocznych najpierw jako pływające bezładnie plamki, później jako jednolity, upiorny blask.
— Broń na ziemię i na kolana! Nie kłaść się, tchórze! — Odbijało się od ścian wąwozu.
— Zaczynamy, Cyfral — wyszeptał Drakkainen.
— Jesteś pewien? Żebyś potem nie miał pretensji...
— Odpalaj mnie, Cyfral! Niech się dzieje, co chce. Kolejne pochodnie spadały wokół nich z sykiem, kreśląc w powietrzu smugi, jak meteory.
Vuko rozgryzł jagody i przełknął, czując dziwny, musujący posmak uderzający w nozdrza i mózg. Wydało mu się, że śnieg przybrał barwę krwi, że na wąwóz spadła czerwona poświata.
Wypatrzono ich z narożnej czatowni. Najpierw było tryumfalne trąbienie rogów, chóralne wrzaski i walenie w tarcze. A potem zobaczyli, jak jadą stępa, noga za nogą, zobaczyli zamiast jeźdźca przewieszony przez siodło tobół, kiwającą się bezwładnie sylwetkę obok, zmęczone, szare twarze pozostałych i maskujące stroje zbryzgane krwią.
Wiwaty stopniowo ucichły.
Przybyli zjechali w milczeniu pod częstokół i stanęli jak wryci.
Na jeziorze kołysał się statek. Dłuższy o połowę i wyższy od stłoczonych w obwarowanej przystani wilczych okrętów. Co więcej, lśnił cały i migotał niczym rzeźba z lodu, nawet wydawał się półprzejrzysty. Na rufie znajdował się kasztel, trochę podobny do tego na okrętach Ludzi Ognia, ale okręt miał tylko jeden maszt i dziwaczny, zadarty dziób ze sterczącą stewą zakończoną smoczą głową. Wyglądał upiornie, wydawało się, że świeci dziwnym, zielonkawym blaskiem. Stał na otaczającej kadłub wielkiej krze, na której leżało kilka ciał.
— Co to jest? — wyszeptał Spalle.
— Nie wiem — odparł Drakkainen. — Ale nic dobrego.
Wrota grodu otworzyły się ostrożnie, kiedy podjeżdżali, woje wybiegali ze środka, chroniąc ich murem tarcz od strony jeziora oraz upiornego statku, który stał na wodzie nieruchomo i milcząco, jakby czekał.
— Pojawił się rano, zaraz jak wyruszyliście — powiedział im Atleif po powitaniu, gdy siedzieli już w wielkiej halli, dygocący i wycieńczeni. — Od razu stał na jeziorze. Nikt nie widział, jak przypływa, nikt też z niego nie zsiadł. Wygląda jakby był pusty. Lód nie ściął jeszcze jeziora, lecz okręt przyniósł własny mróz. Kra stoi jedynie wokół niego. Najpierw go okrzyknęliśmy, jednak nic to nie dało. Trzech ludzi podpłynęło łodzią i weszło na lód, ale padli, gdy tylko podeszli bliżej. Geri i Geraldi, ojciec i syn. I jeszcze Orofnir Deszczowy Cień. Leżą tam teraz, cali porośnięci kwiatami z lodu i nikt nie umie przynieść ich ciał. Ludzie, którzy popłynęli kiedyś na fatalną wyprawę, mówili potem o wyspie, na której żyje Pieśniarz. Wyspie, na której rosną drzewa i krzewy z lodu. Tam miały być takie okręty. Nie wiemy jednak, co to znaczy. Z Lodowego Ogrodu niewielu wróciło.
Drakkainen milczał przez chwilę, pieszcząc w dłoniach srebrny kubek z grzanym miodem.
— Co z Grunaldim?
— Będzie żył, skoro nie umarł do tej pory — oznajmił mąż siedzący obok Atleifa. — Budzi się czasem i wymiotuje. Trochę majaczy, ale chyba poznaje ludzi. To dobry znak.
— Okręt pojawił się tego samego dnia, kiedy wyruszyliśmy? Nie później?
— Przecież mówię. Tego dnia o świcie.
Vuko stał na końcu pomostu i patrzył na okręt. Ogromny, szklistozielonkawy kształt kołysał się na wodzie, kra stopniała nieco, został tylko półkolisty jęzor, na którym leżały ciała.
— To twoja robota, van Dyken? — szepnął. — Wydawało ci się, że jestem Skandynawem, więc wysłałeś mi drakkar z lodu, tak? Bredziłeś coś o Nibelungach. Tylko że to nie w twoim stylu. Przecież wiedziałeś, że nie wsiądę. W twoim stylu jest Bosch. Nie widzę na nim twojej ręki. Ty kochasz naćpany surrealizm i szesnastowiecznych holenderskich mistrzów. Ten okręt wygląda inaczej. Miałem mamę malarkę, umiem rozpoznać rękę artysty, nawet takiego żałosnego bohomaziarza jak ty. Ten okręt zrobił ktoś inny.
— Chyba nie chcesz tam wleźć? — zapytała Cyfral. — To pułapka.
— Co to za pułapka?
— Coś ekscytującego. Jak błystka na końcu żyłki. Coś, co przyciągnie uwagę kogoś, kto szuka odpowiedzi i nie wie, co robić dalej.
— Naprawdę nie wiem. Włócznia przepadła. Van Dyken żyje. Kolczaste Serce zginął, ratując mi życie. Klęska.
Читать дальше