Tłum pod zamkiem rozpierzchał się rozpaczliwie na podobieństwo drobnych kulek wysypanych z pudełka.
— Spadać! — rozdarł się Drakkainen. — Wiejemy! Już!
Zjeżdżali na łeb na szyję, raniąc dłonie linami, gdy z wirującego nad twierdzą tornada, uderzył pęk błyskawic, bombardując zbocze. Wąż syczącej, srebrnej plazmy ciskał się po szczycie, z góry sypały się kamienie, na karabińczykach lin wykwitły ognie świętego Elma. Łoskot i trzask rozdzierały uszy.
— Naprzód! — darł się Drakkainen na dole, kiedy zjechali i na głowy wśród kamiennych odłamków spadła im płonąca lina. Nie słyszał własnego wrzasku. — Głowy nisko! Daleko od drzew! To tylko błyskawice!
W zapadłej nagle ciemności co chwila migotało jadowite, elektryczne światło, drzewa wokół nich płonęły, trafiane raz po raz.
— Naprzód! Naprzód!
Pioruny tłukły systematycznie, roznosząc wszystko na strzępy, jednak żaden z komandosów nie został trafiony. A potem Grunaldi oberwał odłamkami skały prosto w czoło i runął w biegu, zalany krwią zupełnie czarną w blasku piorunów. Drakkainen podniósł go z ziemi, przewiesił sobie przez plecy. Uderzył kolejny piorun i kolejny. Kaftan na plecach Grunaldiego zapalił się. Vuko zrzucił przyjaciela na ziemię i przetoczył w topniejącym śniegu, a potem powlókł dalej. Grunf ze śmiesznym, niepotrzebnym łukiem w ręku biegł za nimi tyłem, usiłując ich obu osłaniać, jakby mógł strzelać do błyskawic.
— Gdzie te cholerne konie! — wrzeszczał Grunf.
— Grunaldi, nie zdychaj, jebem ti duszu ! — darł się Drakkainen.
Błyskawice nadal tłukły o ziemię i skały, kamienie fruwały w powietrzu z gwizdem, ale tornado zostawało z tyłu.
Brnęli pijanym truchtem, podtrzymując lecącego przez ręce Grunaldiego. Nad nimi huczała ciemność i grzmiała burza.
Konie zobaczyli kawałek dalej, na dnie niewielkiej kotlinki. Stały tam, okryte białymi kropierzami, zbite w trwożną gromadkę. Obok na zalanym krwią śniegu leżało paru Ludzi Węży, kilkunastu kolejnych stało kręgiem wokół, z mieczami w rękach. Spalle i Warfnir klęczeli na ziemi w zbryzganych juchą białych, maskujących strojach. Za każdym z nich stał Wąż przykładający im ostrze do gardła.
Drakkainen stanął jak wryty i opuścił ręce, upuszczając Grunaldiego, który padł bezwładnie niczym worek.
Grunf Kolczaste Serce zatrzymał się tuż za nim, z łukiem w ręku i strzałą na cięciwie.
Milczeli przez parę sekund.
Błyskawice ustały i zapadała ciężka, dzwoniąca w uszach cisza, tylko w oddali huczały płomienie.
A potem powietrze przeciął dziwny dźwięk, przypominający ogłuszający, stalowy świergot albo chichot. Klangor żelaznego żurawia.
Topór przeleciał nad górą i, koziołkując, runął w nich prosto z chmur.
Grunf pchnął Drakkainena, przewracając go na bezwładne ciało Grunaldiego. Rozległ się ostry chrzęst. Kolczaste Serce zwalił się na ziemię, z jego pleców sterczało półksiężycowate ostrze ozdobione rozwartą paszczą węża. Wokół leżących rozlała się ogromna czerwona plama, która stopiła śnieg, zmieniając go w rdzawe błoto.
Drakkainen zerwał się na nogi szybciej niż upadł, ale było za późno. Na wszystko za późno.
— Gruunf! — wrzasnął, a potem wyrwał z jego ciała topór i zawył przeraźliwie „van Dykeen!", chwycił broń w obie ręce i cisnął z powrotem. Berdysz pomknął w niebo, stojący wokół odprowadzili go wzrokiem. Wydawało się, że wróci dokładnie tam, skąd przyleciał, lecz topór wzbił się, koziołkując po łuku, po czym runął gdzieś w śnieg, jak zwykły, martwy kawał żelaza.
— Dosyć tej zabawy — odezwał się stojący na czele oddziału młodzian w czarnym płaszczu. — Na kolana i ręce na głowę, cudaki. Chyba że któryś chce się spotkać ze Żmijowym Żądłem.
Odrzucił niedbale płaszcz, ukazując oplecioną taśmą rękojeść uniwersalnego miecza zwiadowcy produkcji Nordland Aeronautics.
— Chętnie — wycedził Vuko i wydobył oba swoje pałasze. — Bardzo chętnie.
Chłopak przysiadł dziwacznie, po czym wyciągnął miecz i ruszył do przodu. Szczęknęła stal i monomolekularne ostrze zostało uwięzione pomiędzy skrzyżowanymi brzeszczotami pałaszy, a Drakkainen zdzielił Węża głową w nos, posyłając go na ziemię.
— Tego się w ogóle tak nie trzyma — oznajmił. — No, dalej. Jeszcze raz.
Wąż poderwał się z ziemi, ocierając krew toczącą mu się strugami po twarzy, wydał z siebie wściekły, syczący ryk i rzucił się naprzód, zadając kilka błyskawicznych ciosów. Ostrza w dłoniach Drakkainena zamigotały jak łopatki turbiny, stał zadzwoniła, po czym Vuko odbił błyskawicznie trzy kolejne cięcia, obrócił się wokół osi, ciął chłopaka dwa razy przez pierś, odrąbał mu dłoń i przeciął poziomo brzuch, wypuszczając jelita. Nieszczęsny Wąż zwinął się w kłębek i padł na kolana, niezdolny nawet do krzyku. Drakkainen stał nad nim, trzymając już swój shinobi ken.
— Niech tam — powiedział. I ciął chłopaka krótko w kark, odrąbując głowę.
A potem odwrócił się do stojących wokół kotlinki Węży.
— Który jeszcze chce zostać bohaterem? — zapytał. Miał spokojny głos, ale z okopconą twarzą i w białym stroju zbryzganym krwią wyglądał strasznie. Węże cofnęli się odruchowo.
— Ktoś jeszcze chce być bohaterem? — zapytał ponownie z lekkim odcieniem histerii w głosie.
— Ty! — zawył Wąż stojący za Spalle, trzymający dygocące ostrze przy jego szyi. — Rzuć broń, bo go zabiję!
Świsnęło krótko. Wąż podskoczył w miejscu i nagle wypuścił miecz zupełnie bezwładnie. Usiłował spojrzeć w górę, na własne czoło, w którym tkwiła stalowa gwiazdka i skąd toczyły się strugi krwi, po czym usiadł zdziwiony na ziemi. Spalle targnął głową i zdzielił go w twarz. Klęczący chwiejnie, wciąż oszołomiony Grunaldi upuścił drugą gwiazdkę i przewrócił się na bok. Równocześnie Warfnir chwycił nadgarstek Węża trzymającego ostrze przy szyi, drugą ręką złapał go za kołnierz, rzucił przez plecy i wbił mu wyrwany miecz w pierś, przybijając do ziemi.
— Kto następny?! — zawył histerycznie Drakkainen, a potem skoczył na Węży i uniósł miecz. Tak to przynajmniej wyglądało. Trzech najbliżej stojących wojowników zastygło w bezruchu, po czym jeden upadł nagle, obracając się wokół własnej osi, drugi prychnął krwią z ust i zwalił się bezwładnie jak mokra koszula, a trzeci zwisł w ramionach stojących za nim, chwytając się kurczowo za czyjś kaftan. Tamci zaczęli się cofać. Spalle i Warfnir stanęli po bokach Vuka, a wtedy Węże rzucili się do ucieczki.
Spalle przyprowadził konie. Grunaldiego posadzili normalnie, pozwalając mu opaść na szyję wierzchowca i przytrzymując z boków, Grunfa Kolczaste Serce, sternika Atleifa przewiesili przez siodło.
— Nikt nie zostaje... — wyszeptał Drakkainen, ocierając łzy toczące się po okopconej twarzy.
— Zabiliśmy go przynajmniej? — zapytał Spalle.
— Nie. Był tam jeszcze inny Pieśniarz, który chciał umrzeć. Ściągnął Włócznię na siebie.
— To niedobrze.
— Tak.
— Co teraz? — zapytał Warfnir.
— Teraz — powiedział ochryple Wędrowiec — do domu. Prosto do Ziemi Ognia. Nie zatrzymujemy się.
— A jeśli ktoś stanie nam na drodze?
— Nie zatrzymujemy się — powtórzył Drakkainen, schylił się po pochwę swojego miecza i oczyścił ją śniegiem. 
Читать дальше