Tak jak wyjątkowa była jej pomysłowość w szukaniu sposobu oczyszczenia rąk, a później samobójstwa. Wielu usiłowało wycierać ręce o ściany, a większość próbowała wykorzystać własne ubranie. Ale tarcie dłońmi o deski, by rozgrzać skórę, uznano za rzadkie i sprytne. I chociaż bicie głową o ścianę zdarzało się często, to skok z posągu i lądowanie na głowie rzadko. I nikt z tych, co próbowali tego przed nią, nie miał dość siły woli, by tak długo utrzymać ręce za plecami. Świątynia szumiała od plotek, a wkrótce wieści dotarły do wszystkich świątyń Drogi.
Dla Hań Fei-tzu było wielkim zaszczytem, że jego córka tak mocno oddana jest bogom. A historia o tym, jak niemal wpadł w obłęd, gdy Qing-jao próbowała samobójstwa, rozniosła się równie szeroko i poruszyła wiele serc.
— Może i jest największym z bogosłyszących — mówili. — Ale też kocha swą córkę bardziej niż życie.
I zaczęli go darzyć miłością równie wielką, jak przedtem szacunkiem.
Wtedy właśnie zaczęli szeptać o możliwej boskości Hań Fei-tzu.
— Jest wspaniały i silny. Bogowie zechcą go słuchać — powtarzali ludzie, którzy go cenili. — A przy tym jest tak uczuciowy, że zawsze będzie kochał mieszkańców Drogi i starał się czynić im dobro. Czy nie taki powinien być bóg planety?
Oczywiście, decyzja musiała zapaść później. Póki człowiek nie umrze, nie może zostać nawet bogiem wioski, a co dopiero całej planety. Czy można ocenić, jakim będzie bogiem, póki nie pozna się całego jego życia, od początku do końca?
Takie pogłoski wiele razy docierały do uszu Qing-jao. Gdy dorastała, świadomość, iż jej ojciec może zostać wybrany bogiem Drogi, stała się jednym z drogowskazów życia. Wtedy jednak i na zawsze zapamiętała, że to jego ręce niosły jej skręcone, poobijane ciało do łoża uzdrowienia, że to z jego oczu ciepłe łzy spływały na jej zimną skórę, jego głos szeptał cudowne, pełne miłości słowa dawnej mowy:
— Moja ukochana, moja Jaśniejąca Blaskiem, nie zabieraj z mego życia swojego światła. Cokolwiek się stanie, nie czyń sobie krzywdy, gdyż wtedy z pewnością umrę.
Tak wielu twoich braci zostaje chrześcijanami. Wierzą w boga, którego sprowadzili ze sobą ludzie.
Ty nie wierzysz w Boga?
Ten problem nigdy się nie pojawił. Zawsze pamiętałyśmy nasze początki.
Wy ewoluowałyście. My zostaliśmy stworzeni.
Przez wirusa.
Przez wirusa, którego stworzył Bóg, by nas stworzyć.
Więc ty również jesteś wierzący.
Rozumiem wiarę.
Nie. Ty pożądasz wiary.
Pożądam jej w dostatecznym stopniu, by postępować tak, jakbym wierzył. Może tym właśnie jest wiara.
Albo świadomym szaleństwem.
Jak się okazało, nie tylko Valentine z Jaktem przeprowadzili się na statek Mira. Plikt przyszła także i zamieszkała w nędznej, małej komórce, gdzie nie miała nawet dość miejsca, by się dobrze wyprostować. Była anomalią tej podróży: ani rodzina, ani załoga, ale przyjaciel. Plikt słuchała wykładów Endera, gdy przebywał na Trondheimie jako mówca umarłych. I odkryła, zupełnie samodzielnie, że Andrew Wiggin był pierwszym Mówcą Umarłych, i że był też Enderem Wigginem.
Valentine nie potrafiła zrozumieć, dlaczego tę inteligentną młodą kobietę ogarnęła tak silna obsesja Endera Wiggina. Czasami myślała: może tak właśnie zaczynają się religie. Założyciel nie szuka uczniów; przychodzą sami i zmuszają go do nauk.
W każdym razie Plikt pozostała z Valentine i jej rodziną przez te wszystkie lata, odkąd Ender opuścił Trondheim. Uczyła dzieci i pomagała w badaniach, wciąż czekając na dzień, gdy cała rodzina wyruszy, by się z nim połączyć. Dzień, w nadejście którego wierzyła tylko Plikt.
Dlatego w drugiej połowie rejsu na Lusitanię czworo ludzi podróżowało statkiem Mira: Valentine, sam Miro, Jakt i Plikt. A przynajmniej tak sądziła Valentine. W trzecim dniu od spotkania dowiedziała się o piątym podróżnym, który towarzyszył im od samego początku.
Tego dnia, jak zwykle, cała czwórka zebrała się na mostku. Poza tym nie mieli gdzie pójść. To był transportowiec — prócz mostku i kabin sypialnych miał tylko maleńki korytarz i toaletę. Całą resztę przeznaczono na ładunek, nie dla ludzi — przynajmniej takich, którzy wymagają choćby elementarnych wygód.
Valentine nie przeszkadzał brak odosobnienia. Trochę zwolniła produkcję wywrotowych tekstów. Ważniejsze stało się poznanie Mira, a poprzez niego Lusitanii: jej mieszkańców, pequeninos, a szczególnie rodziny Mira — gdyż Ender poślubił Novinhę, jego matkę. Valentine chętnie wysłuchiwała takich informacji. Nie byłaby od tak dawna historykiem i biografem, gdyby nie nauczyła się ekstrapolować z drobnych faktów.
Prawdziwym skarbem okazał się sam Miro. Zgorzkniały, niechętny, sfrustrowany, pełen obrzydzenia dla swego kalekiego ciała, ale to przecież zrozumiałe. Ledwie kilka miesięcy temu poniósł stratę i wciąż próbował odnaleźć się na nowo. Valentine nie obawiała się o jego przyszłość; widziała jasno, że ma silną wolę, że nie jest człowiekiem, który łatwo się załamuje. Dostosuje się do nowej sytuacji.
Najbardziej interesowały ją jego myśli. Miała wrażenie, że więzienie ciała uwolniło umysł chłopca. Zaraz po wypadku doznał niemal całkowitego paraliżu. Mógł tylko leżeć nieruchomo i myśleć. Oczywiście, sporo czasu poświęcał na roztrząsanie swego nieszczęścia, swych pomyłek, przyszłości na zawsze utraconej. Ale godzinami rozmyślał też o kwestiach, nad którymi zapracowani ludzie nigdy nie zastanawiają się. I trzeciego dnia wspólnej podróży to właśnie usiłowała z niego wydobyć Valentine.
— Większość ludzi nie zawraca sobie tym głowy, w każdym razie nie na poważnie. Ty tak — powiedziała.
— To, że myślę, nie oznacza jeszcze, że coś wiem — odparł Miro.
Przyzwyczaiła się już do jego wymowy, choć ta powolność doprowadzała ją czasem do szału. Nie mogła okazać nieuwagi, a to wymagało prawdziwego wysiłku woli.
— Natura wszechświata — odezwał się Jakt.
— Źródła życia — dodała Valentine. — Zastanawiałeś się nad istotą życia. Chcę wiedzieć, do czego doszedłeś.
— Jak funkcjonuje wszechświat i dlaczego wszyscy w nim tkwimy — roześmiał się Miro, — Wariackie teorie.
— Kiedyś na dwa tygodnie utknąłem sam na kutrze w polu lodowym, bez ogrzewania — oświadczył Jakt. — Nie sądzę, żebyś był w stanie wymyślić coś takiego, co uznam za wariackie.
Valentine uśmiechnęła się. Jakt nie był uczonym, a jego filozofia życia ograniczała się najogólniej do utrzymania załogi w ryzach i chwytania możliwie wielu ryb. Ale wiedział, że Valentine chce pociągnąć Mira za język, więc pomagał młodemu człowiekowi czuć się swobodnie; pomagał uwierzyć, że traktują go poważnie.
Było istotne, by właśnie Jakt to zrobił. Valentine zauważyła, zresztą Jakt także, jak Miro się w niego wpatruje. Jakt był już stary, ale wciąż miał ramiona, nogi i grzbiet rybaka; każdy ruch dowodził sprawności. Miro nawet skomentował to trochę fałszywie, ale z podziwem.
— Jesteś zbudowany jak dwudziestolatek — powiedział, a Valentine usłyszała wyraźnie pełen ironii podtekst, który musiał dręczyć chłopaka: A ja, który jestem młody, mam ciało artretycznego, dziewięćdziesięcioletniego starca.
Jakt wiele znaczył dla Mira, reprezentował przyszłość, którą chłopiec na zawsze utracił. Podziw i niechęć; Mirowi trudno byłoby mówić otwarcie w obecności Jakta, gdyby ten nie zadbał, by okazywać chłopcu szacunek.
Читать дальше