Jej ramię opadło z poręczy i zwisało luźno w przejrzystej powłoce z pomarańczowego krepdeszynu. Podniósł je, tak bezwładne, i ułożył na wyściełanej poręczy.
Jej oczy były otwarte, ale bez wyrazu. Kropla śliny pociekła z rozchylonych ust. Zamknął oczy Boi i otarł ślinę. Wydawała się zimniejsza, niż powinno być żywe ciało; wydawała się martwa.
Wrócił do własnego pokoju i znów spróbował. Uparcie wykonywał wszystko dwukrotnie. Śpiewał piosenki Elgara i Ivesa: nie takie wspaniałe jak Mahlera, ale w języku Daniela, co miało znaczenie. Śpiewał arie z kantat Bacha, chóry z oper Verdiego. Śpiewał pieśni, których nigdy wcześniej nie słyszał (studio było dobrze wyposażone zarówno w zapisy nutowe, jak w kasety z akompaniamentem), i stare piosenki miłosne, które pamiętał z radia, sprzed wielu, wielu lat. Śpiewał przez trzy godziny, aż nic nie zostało z jego głosu oprócz chrapliwości i bólu głęboko w gardle.
Kiedy powrócił do zewnętrznego pokoju, nad drzwiami Boi nadal paliło się światełko.
Położył się spać i wpatrywał się w to groźne czerwone oko, jarzące się w ciemności. Przez chwilę płakał, ale zmusił się do przestania. Nie mógł uwierzyć, że tak po prostu odleciała, wiedząc (a z pewnością musiała wiedzieć), że on został. To była przecież ich noc poślubna. Ich miesiąc miodowy. Czy nadal gniewała się na niego za to, co powiedział o jej ojcu? Czy też nic innego nie miało znaczenia, kiedy już ktoś mógł latać?
Ale najgorsza nie była jej nieobecność: najgorsze było to, że on znajdował się tutaj. I to może na zawsze.
Zaczął znów płakać, łzy kapały wolno, miarowo, i tym razem pozwolił im płynąć; pamiętał bowiem radę z broszury, żeby nie hamować swoich uczuć. W końcu, pozbywszy się i łez, i szampana, zdołał zasnąć.
Obudził się godzinę po tym, jak samolot odleciał do Rzymu. Światełko nadal paliło się nad drzwiami studia.
Raz, kiedy uczył się jeździć samochodem, cofnął pikapa Boba Lundgrena poza polną drogę i nie mógł wydostać tylnych kół z rowu. Tył półciężarówki był zapełniony workami z ziarnem, więc Daniel nie mógł po prostu odejść, aby szukać pomocy, ponieważ Bob miał niewielu sąsiadów, którym zasady nie pozwalałyby się poczęstować. Naciskał klakson i migał światłami, dopóki bateria się nie wyczerpała — daremnie. W końcu zabrakło mu cierpliwości i zaczął widzieć tę sytuację jako śmieszną. Kiedy Bob go znalazł, o drugiej w nocy, był już całkowicie niewzruszony i spokojny.
Znów dotarł do tego momentu. Jeśli będzie musiał poczekać na Boę, to poczeka. Czekanie było czymś, co dobrze mu szło.
Zadzwonił na dół, do portierni, żeby powiedzieć, że zatrzyma apartament przez kolejny dzień, i zamówić śniadanie. Potem włączył telewizor, gdzie pokazywano pewnie najstarszy film kowbojski w historii. Z wdzięcznością pozwolił, by jego umysł zatopił się w tej historii. Bohaterka opowiedziała bohaterowi, że jej rodzice zostali zabici w masakrze na Górze Przesądów, co wydawało się prawdą równie niewytłumaczalną jak uniwersalną. Przyniesiono mu śniadanie, gargantuiczne, nadające się na ostatnie godziny człowieka skazanego na szubienicę. Dopiero po skończeniu czwartego jajka sadzonego zdał sobie sprawę, że miało to być śniadanie dla dwóch osób. Czując nasycenie, poszedł na dach i popływał, całkiem sam, w podgrzewanym basenie. Robił wolne, nieważkie koziołki w wodzie, parodie latania. Kiedy wrócił do pokoju, światełko Boi nadal się jarzyło. Była rozciągnięta na siedzeniu z pochylanym oparciem dokładnie tak samo, jak zostawił ją poprzedniego wieczoru. Z niepewną myślą, że mogłaby, jeśli znajdowała się w pokoju i obserwowała go, postanowić być posłuszną żoną i powrócić do swojego ciała (i swojego męża), pochylił się, żeby pocałować ją w czoło. Strącił przy tym jej ramię z poręczy. Zwisło z barku jak kończyna kukiełki. Zostawił je tak i cofnął się do zewnętrznego pokoju, gdzie ktoś skorzystał z jego krótkiej nieobecności, by posłać łóżko i zabrać tacę z naczyniami.
Nadal czując się dziwnie jasno myślący i zdystansowany, przejrzał katalog kaset dostępnych (po absurdalnych cenach, ale co tam, do diabła) w sklepie w holu. Zadzwonił i zamówił, właściwie na chybił trafił, Pory roku Haydna.
Z początku śledził tekst, pośpiesznie poruszając się tam i z powrotem między niemieckim i angielskim, ale to wymagało bardziej skupionej uwagi niż taka, na którą mógł się zdobyć. Nie chciał przyswajać sobie tego, ale po prostu leniwie cieszyć się utworem. Słuchał dalej niezbyt wnikliwie. Grube zasłony były zaciągnięte i żarówki zgaszone. Od czasu do czasu muzyka brała górę i zaczynał widzieć małe eksplozje barw w ciemności pokoju, prędkie arabeski światła, które stanowiły odbicie wyraźnych schematów muzyki. Pamiętał, że robił to wieki temu, zanim jego matka uciekła, kiedy wszyscy mieszkali tutaj, w Nowym Jorku. Leżał wtedy czasem w swoim łóżku, słuchał radia grającego w sąsiednim pokoju, i widział na suficie, jak na czarnym ekranie kinowym, filmy stworzone przez jego własny umysł, śliczne, półabstrakcyjne migotania i długie przybliżające śmignięcia przez przestrzeń, w porównaniu z którymi obecne małe bipnięcia i błyski były naprawdę słabizną.
Najwyraźniej od samego początku muzyka była dla niego sztuką wizualną. Albo raczej sztuką przestrzenną. Dokładnie tak, jak na pewno dla tancerzy. (I musiałby się przyznać: czyż nie miał większej przyjemności, kiedy tańczył, niż kiedy śpiewał? I czyż nie robił tego lepiej?) Albo nawet dla dyrygenta, gdy stoi w jądrze możliwości danej muzyki i powołuje ją do życia ruchami batuty. Może to wyjaśniało, dlaczego Daniel nie mógł latać — gdyż w jakiś zasadniczy sposób, jakiego nigdy nie miał zrozumieć, muzyka była mu na zawsze obca, stanowiła obcy język, który musiał tłumaczyć, słowo po słowie, na język sobie znany. Ale jak mogło tak być, skoro muzyka potrafiła znaczyć dla niego tak wiele? Nawet teraz, w takim momencie!
Bowiem Wiosna i Lato pierzchły, ten sam bas śpiewał teraz o Jesieni i polowaniu, i Daniel został uniesiony poza siebie przez narastający rozmach muzyki. Potem, z dzikością niezrównaną wobec wszystkiego innego u Haydna, zaczęło się samo polowanie. Zabrzmiały rogi. Podwójny chór odpowiedział. Fanfara wzmogła się i utworzyła… krajobraz. Zaprawdę, tony, które wylatywały z huczną wesołością z kielichów rogów, były krajobrazem, rozległym obszarem zalesionych pagórków, przez który kolebali się myśliwi, nieodparci jak wiatr. Każde „Lis wyszedł!”, jakie wykrzykiwali, było deklaracją posiadania dumy, ludzkim podpisem wyciętym na falistych polach, samą ekstazą posiadania. Nigdy wcześniej nie rozumiał uroku polowania, nie przy skali, na jaką przeprowadzano je w Worry. Sądził przedtem, że jest to coś, co bogaci ludzie czują się zobowiązani robić, tak jak byli zobowiązani do używania srebra stołowego, porcelany i kryształów. Co faktycznie ciekawego mogło bowiem tkwić w zabiciu jednego małego lisa? Ale lis, widział teraz, był tylko pretekstem, wymówką dla myśliwych, by pogalopować przez ich majątek, przeskakując murki i płoty, z obojętnością dla granic wszelkiego rodzaju, ponieważ te grunty należały do nich tak daleko, jak mogli jechać konno i wołać głośno „Lis wyszedł!”.
Było to wspaniałe, niezaprzeczalnie — wspaniałe jako muzyka i jako wyobrażenie. Grandison Whiting byłby zadowolony, gdyby usłyszał to przedstawione tak jasno. Ale lis siłą rzeczy patrzy na polowanie w inny sposób. I Daniel wiedział, ze spojrzenia, które widywał tak często w oczach teścia, że to on jest lisem. On, Daniel Weinreb. Wiedział, co więcej, że cała mądrość, dla każdego lisa, może być zapisana jednym słowem. Strach.
Читать дальше