Strach minął. To ją zdziwiło, ponieważ w przeszłości zawsze jej towarzyszył. Chyba Martinez ją z tego wyzwolił.
Albo może nie bała się, ponieważ wiedziała o pewnych rzeczach, o których nie wiedział Casimir. Miała w ręku karty. Zachowywała kontrolę nad sytuacją, bez względu na to, czy Casimir zdawał sobie z tego sprawę, czy nie.
Godzinę później postanowiła rozegrać partię kart i wydała pokojowi polecenie, by zapalił światło. Casimir drgnął i przesłonił oczy. Sula wypełzła z łóżka i sięgnęła po torbę, w którą zapakowano w sklepie jej stare ubrania.
— Gredel, co robisz? — mruknął Casimir.
— Chcę ci coś pokazać. — Włożyła żakiet i wywołała displej mankietowy. Potem aktywowała ścianę wideo i przekazała jej zawartość pamięci mankietu. — Spójrz!
Casimir zamrugał, wpatrując się w schematy Sidneya Model Jeden. Skrzywił się.
— Co to takiego?
— Jutrzejsze wydanie „Bojownika”.
— Jutrzejsze co? — Patrzył na nią i zaczynał rozumieć. Zaszokowany, otworzył usta.
Wyjęła z wewnętrznej kieszeni przedmiot, który zabrała wieczorem ze schowka. Otworzyła płaski plastikowy futerał i pokazała swój identyfikator z Floty.
— Jestem Caroline, lady Sula — oznajmiła. — Reprezentuję armię podziemną.
Zapadła cisza. Casimir zacisnął mocno powieki, jakby jej nie dowierzał.
— Jasna cholera! — Otworzył oczy.
— Nadal chciałbyś mi sprawić nową garderobę? — spytała z uśmiechem. — Możesz, jeśli masz ochotę.
Ciemnym, chmurnym popołudniem trzy dni po szaleńczych wyścigach powozów odbyło się spotkanie z ojcem Juliena. Sula starannie wybrała strój. Chcąc wyglądać jak osoba z identyfikatora Floty, nie włożyła soczewek kontaktowych. Kupiła sobie blond perukę do ramion. Miała na sobie zieloną wojskową kurtkę, ale nie w odcieniu zielononiebieskim, charakterystycznym dla mundurów Floty, choć barwa powinna nasuwać militarne skojarzenie. Macnamara — w podobnej kurtce — towarzyszył jej w roli ni to adiutanta, ni to ochroniarza. Szła wyprostowana, rezygnując z mniej formalnej, swobodnej postawy cywila.
Wzięła ze sobą pistolet — tkwił za pasem z tyłu — a Macnamara miał pistolet w bocznej kaburze.
Biorąc pistolety, nie myśleli o obronie — planowali, że w razie wpadki zastrzelą się sami albo siebie nawzajem.
W tych dniach było dużo strzelania. Naksydzi zabili ponad sześćdziesiąt osób za rozpowszechnianie ostatniego numeru „Bojownika”, a zwłaszcza za zamieszczony tam schemat karabinu Sidneya. Potem ktoś zrzucił bomby zapalające na pojazd patrolu motorowego w Starej Trzeciej — w tej dzielnicy na pewno nie wygasła niechęć po masakrze — i jedenastu Tormineli zostało zabitych, a jeszcze więcej pojmano.
Spotkanie odbyło się w prywatnym klubie „Jedwabne Wiatry”, na trzecim piętrze biurowca w dzielnicy Lai-ownów. Casimir spotkał się z Sulą przed budynkiem. Miał na sobie długi płaszcz, w ręce laskę. Wytrzeszczył oczy, gdy zobaczył Sulę, ale zaraz się uśmiechnął i ukłonił w wyrafinowany sposób.
— Mimo wszystko nie za bardzo wyglądasz na nauczycielkę matematyki — stwierdził.
— To dobrze — odparła, przeciągając samogłoski w sposób charakterystyczny dla parów. Casimir uniósł brwi.
— Zupełnie inny głos miałaś tamtej nocy w łóżku.
Sula słyszała za plecami, jak Macnamara bierze głęboki oddech. Nieźle, wywołałam zgorszenie i dąsy jednego z członków zespołu.
— Nie bądź wulgarny — skarciła go tonem para.
Casimir ponownie się ukłonił.
— Wybacz, milady.
Weszli do budynku. W olbrzymim holu lśniącym polerowaną miedzią stał posąg: Lai-own, dwukrotnie większy od naturalnego, trzymał wielki czworościan; Sula nie rozumiała tej alegorii. Umundurowani strażnicy Lai-owni w granatowych kurtkach i wysokich spiczastych czako patrzyli na nich badawczo, ale ich nie zaczepili. Wjechali we trójkę ruchomymi schodami na pierwsze piętro i znaleźli się pod lśniącymi miedzianymi drzwiami klubu. Wisiała tam kartka z informacją, że klub zamknięto na imprezę prywatną.
Casimir otworzył wahadłowe drzwi i wprowadził Sulę i Macnamarę do mrocznego pomieszczenia. Słabe popołudniowe światło padające z zasnutego chmurami nieba odbijało się lekko od miedzianych okuć i polerowanego drewna. Z ciemności wynurzyli się strażnicy Lai-owni — tym razem bez śmiesznych nakryć głowy — i sprawdzili, czy któryś z gości nie ma urządzenia podsłuchowego. Znaleźli broń, ale jej nie tknęli. Najwidoczniej nie brali pod uwagę ewentualności, że Sula i jej towarzysze mogą być zabójcami.
Po przeszukaniu Casimir poprawił swój długi płaszcz, przeszedł do pokoju na zapleczu i zapukał do drzwi.
Sula wygładziła klapy kurtki i wyprostowała plecy. Postanowiła zachowywać się jak starszy dowódca Floty na inspekcji bandy dokerów. Nie mogła tym ludziom wydawać rozkazów, musiała zdobyć autorytet jako par i oficer Floty; tylko tymi kartami mogła teraz zagrać.
Julien otworzył drzwi i na widok Suli wytrzeszczył oczy, po czym nerwowo odsunął się na bok.
Sula wmaszerowała do pokoju — proste plecy, ręce założone do tyłu. Ta przestrzeń należy do mnie, pomyślała, ale w tym momencie zobaczyła oczy zebranych i serce jej skoczyło do gardła.
Dwaj Terranie, Lai-own i Daimong siedzieli w zacienionym pokoju wyłożonym ciemnymi panelami i patrzyli na nią zza stołu, który wyglądał jak kawał ulicznego bruku. Oblicze Daimonga było z natury nieodgadnione, ale pozostali również mieli pozbawione wyrazu twarze, jakby wyciosane z tego samego kawałka granitu.
Usłyszała, jak Macnamara staje tuż za nią z prawej strony, i uznała to za pożądane wsparcie. Casimir obszedł ich i stanął przy ścianie.
— Panowie — powiedział i ukłonił się w skomplikowany sposób — pozwólcie, że przedstawię porucznik lady Sulę.
— Jestem Sergius Bakshi — odpowiedział jeden z Terran. Nie przypominał Juliena. Miał owalną twarz, równo przycięte wąsy i okrągłe bezduszne oczy wielkiej drapieżnej ryby. Wskazał na Lai-owna. — To Am Tan-dau, dzięki któremu się spotykamy.
Tan-dau nie wyglądał sympatycznie. Siedział rozwalony w wyściełanym fotelu podtrzymującym jego kilokształtny mostek. Jaskrawe modne ubranie marszczyło się na nim, jakby było włożone na worek piór. Skórę miał matową, błony mrużne do połowy opuszczone. Wyglądał na sto lat, ale ciemne pierzaste włosy po obu stronach głowy świadczyły o tym, że jest jeszcze młody.
— To są moi znajomi, którzy mogliby być zainteresowani pani propozycjami — ciągnął Bakshi. Ruchem głowy wskazał Terranina. — To jest pan Patel.
Patel — młody mężczyzna o błyszczących włosach wijących się nad kołnierzem — nawet nie mrugnął w odpowiedzi, gdy Sula skinęła mu lekko głową.
Daimong nazywał się Sagas. Jego szaro-biała twarz miała charakterystyczny dla Daimongów wyraz ogromnego cierpienia.
Sula wiedziała od Casimira, że te cztery osoby tworzą coś w rodzaju komisji regulującej nielegalną działalność w południowych rejonach miasta Zanshaa. Najbardziej liczył się głos Bakshiego, choćby dlatego, że udało mu się dożyć wieku średniego.
— Panowie — odezwała się Sula tonem parów — pozwólcie, że przedstawię swojego adiutanta, pana Macnamarę.
Cztery pary oczu błyskawicznie spojrzały na niego, po czym znowu wszyscy patrzyli na Sulę. W gardle jej zaschło, ale nie chcąc zdradzić zdenerwowania, nawet nie odchrząknęła.
Bakshi złożył swoje wielkie ciastowate dłonie na stole i przemówił.
Читать дальше