— Ludzie, którzy chcą pracować dla Naksydów. Albo okradać Naksydów. Albo zabijać Naksydów. — Uśmiechnęła się. — Nawiasem mówiąc, ci ostatni dostają kartę za darmo.
Odwrócił głowę, by ukryć uśmiech.
— Ale z pani pistolet!
Sula nic nie odpowiedziała. Casimir stał przez chwilę zamyślony, a potem nagle usiadł na krześle — westchnęły zgniecione poduszki i układ hydrauliczny — i oparł nogi na biurku.
— Możemy się jeszcze spotkać? — spytał.
— Po co? Omówić interesy? Możemy to zrobić teraz.
— Interesy oczywiście też. — Skinął głową. — Ale myślałem, że moglibyśmy się zabawić.
— Nadal uważa mnie pan za prowokatora?
Pokręcił głową.
— Policja pod rządami Naksydów nie dba już o zdobywanie dowodów. Prowokatorzy też rozglądają się teraz za pracą.
— Tak — powiedziała Sula.
Zamrugał.
— Co tak?
— Tak. Możemy się zobaczyć.
Uśmiechnął się szerzej. Miał równe, olśniewające zęby. Jego dentyście należą się gratulacje — pomyślała Sula.
— Dam panu swój kod komunikatora. Proszę ustawić displej na odbiór.
Uaktywnili swoje displeje mankietowe i Sula przekazała mu swój adres elektroniczny, który stworzyła wyłącznie na to spotkanie i był elementem jednej z licznych fałszywych tożsamości.
— Zatem do zobaczenia. — Ruszyła do drzwi, ale na chwilę przystanęła. — Tak przy okazji, zajmuję się dostawami. Jeśli musi pan coś przewieźć, proszę dać znać. — Pozwoliła sobie na uśmiech. — Dysponujemy bardzo dobrymi dokumentami. Możemy przewozić rzeczy, gdzie tylko pan chce.
Wyszła, nim opanowała ją złośliwa radość.
Na dworze dostrzegła szwędającego się po ulicy Macnamarę. Podrapała się w kark — sygnał, że wszystko poszło dobrze.
Mimo to wracając do domu, trzymała się procedur ostrożności, by mieć pewność, że nikt jej nie śledzi.
Casimir zadzwonił po północy. Sula po omacku dotarła do szafy, gdzie powiesiła bluzkę. Kazała mankietowi odpowiedzieć.
Kameleonowa tkanina ukazała jego twarz z niedbałym uśmiechem. W tle ryczała muzyka i rozbrzmiewał śmiech.
— Cześć, Gredel! Chodź się zabawić!
Sula przetarła oczy.
— Jestem śpiąca. Zadzwoń jutro.
— Pobudka! Noc jeszcze młoda!
— Pracuję od rana. Zadzwoń jutro.
Kazała mankietowi zakończyć transmisję i wróciła do łóżka. Dopiero wtedy się zorientowała, że zastawiła przynętę, i to bardzo sprawnie.
Rano Sula musiała zrealizować kilka dostaw w Górnym Mieście, a przy okazji postanowiła posłuchać klubowych plotek. Znała gnuśność P.J., więc poczekała, aż słońce wzejdzie wysoko na zielononiebieskie niebo Zanshaa i dopiero potem zadzwoniła do niego z publicznego terminalu. Ufała jego intencjom, ale nie inteligencji, więc nie dała mu żadnego kontaktu do siebie ani nic, co by mógł zdradzić wrogom. To P.J. musiał czekać, aż ona się do niego odezwie.
— Tak? — zgłosił się. Oczy miał zamglone, przerzedzone włosy w nieładzie. Albo został obudzony, albo dopiero niedawno wstał.
— Cześć, P.J.! — zawołała radośnie. — Jak chłopak ma się dzisiaj?
Rozpoznał jej głos i oczy nagle mu pojaśniały, gdy spojrzał na obraz na displeju.
— Och! Wszystko wspaniale. Po prostu wspaniale.
Gdyby powiedział „pierwszorzędnie” zamiast „wspaniale”, oznaczałoby to, że Naksydzi go przyłapali i Sula powinna zignorować wszystkie jego słowa, zwłaszcza prośbę o spotkanie.
— Właśnie, lady… to znaczy panno… jest ktoś, kogo powinnaś poznać. Natychmiast.
— Za pół godziny?
— Tak, tak! — Zamyślił się, skubiąc podbródek. — Gdybyś zaszła do pałacu, pojechalibyśmy do jego… tam, gdzie ma firmę.
— Bądź ostrożny, jeśli chodzi o…
O to, że jestem rządem podziemnym — pomyślała.
— Oczywiście. — Mrugnął. — Nie będzie żadnych kłopotów. On nawet nie wie, że przyjedziemy.
O rany, P.J. zaraził się zapałem do działania — pomyślała Sula. Mam tylko nadzieję, że nie planuje wysadzenia czegoś w powietrze bez mojej rady.
Zespół 491 zrealizował ostatnią dostawę — cygara i próżniowo pakowane ziarna kawy — zebrał trochę nieistotnych informacji od pracowników klubu, a potem udał się do pałacu Ngenich. P.J. otworzył już bramę przy wjeździe gospodarczym i czekał przed rozrośniętym starym banianiem, ocieniającym jego domek. Stał w typowej dla siebie leniwej pozycji i palił papierosa.
— Panno Ardelion! Panie Sterling! — powitał energicznie Spence i Macnamarę, po czym zwrócił się do Suli: — Lady eee… panno Lucy!
— O co chodzi? — spytała Sula.
Pojaśniał.
— Za chwilę zobaczycie, co Sidney ma u siebie w sklepie. Będziecie skakać z radości.
Zgasił papierosa, wyprowadził ich na zewnątrz i zamknął bramę na zamek kodowy, a potem ruszyli przez ulice, mniej więcej po przekątnej Górnego Miasta. P.J. niemal podskakiwał z podniecenia. Ulice były prawie puste, na niektórych skrzyżowaniach stały samochody z naksydzkimi żandarmami. Gdy Sula czuła na sobie spojrzenia ich ciemnych oczu, odwracała wzrok, świadoma, że pod kurtką ma zatknięty za pas pistolet. Potem pomyślała, że nie powinna odwracać wzroku, gdyż wzbudza w ten sposób podejrzenia. Wreszcie doszła do wniosku, że prawdopodobnie i tak nikt na nich nie patrzy. Wszyscy wydają się równie podejrzani.
Żaden z Naksydów nie zrobił najmniejszego ruchu, by ją zatrzymać.
Z połowy sklepów dobiegał odgłos aejai. Upalnego dnia nie chłodził nawet najdelikatniejszy podmuch wiatru i wszyscy czworo błyszczeli od potu, gdy stanęli przed warsztatem mieszczącym się w uliczce, przy której znajdowały się sklepiki handlujące antykami, delikatnym mięsem, mundurami na miarę czy delicjami dla Daimongów.
DOSKONAŁA BROŃ SIDNEYA — głosiła tablica. Drzwi przecinała taśma z napisem: ZAMKNIĘTE Z ROZKAZU LORDA UMMIRA, MINISTRA POLICJI.
Sula poczuła w nerwach elektryczne buczenie. Ekstra — pomyślała. Muszę pamiętać, żeby dać P.J. coś bardzo ładnego na urodziny.
— Dowiedziałem się w klubie, że Sidney zamyka interes — wyjaśnił P.J. Zaprowadził ich na tył budynku. — Zaszedłem tu wczoraj, pogadać z nim i od tej pory czekałem, aż się zgłosisz.
P.J. stanął przed zielonkawymi metalowymi drzwiami i mocno zastukał. Czekali chwilę w gorącej ciszy. Między szarymi gumowymi kubłami na śmieci Sula zauważyła ciało kanamida — zwierzę leżało sześcioma zakrzywionymi nogami do góry; prawdopodobnie zabił go jakiś kot.
Metalowe drzwi odsunęły się z elektrycznym szumem. Osłoniwszy ręką oczy przed oślepiającym słońcem, Sula zobaczyła, stojącego w cieniu za drzwiami chudego mężczyznę. Miał białe włosy, brodę i wywoskowane zakręcone wąsy — podobne nosili podoficerowie Floty. Z otwartych drzwi dobiegał dymny zapach.
— Milordzie, czy to pańscy przyjaciele? — spytał mężczyzna szorstkim głosem.
— Tak, panie Sidney — odparł P.J. lekko triumfalnym tonem. — To panna Lucy, panna Ardelion i pan Sterling.
Oczy mężczyzny o źrenicach szerokich jak wlot śrutówki patrzyły uważnie na Sulę i jej towarzyszy.
— Proszę wejść — powiedział i odsunął się.
Na tyłach sklepu znajdował się świetnie urządzony warsztat. Stały tam sterowane komputerowo obrabiarki, na stojakach błyszczały narzędzia, lupy i manipulatory, w szafkach leżały zabezpieczone kawałki egzotycznego drewna i kości słoniowej, na półkach świeciły lufy strzelb. Sula z radością patrzyła na panujący wszędzie nienaganny porządek.
Читать дальше