Dowódca mniej błyskotliwy wygłosiłby mowę mniej więcej taką, do jakiej przymierzał się Martinez. Postanowił sobie, że jeśli przeżyje tę bitwę, zrobi sobie zapas odpowiednich wystąpień na wypadek, gdyby ich znowu potrzebował.
Zdecydował się położyć nacisk na konkret.
— Wraz z siłami dowódcy eskadry Do-faqa będziemy mieli znaczącą przewagę liczebną. Wszystko wskazuje na to, że zwyciężymy. Siły wroga zostaną zmiażdżone tu, w Hone-bar, i plany Naksydów rozsypią się w proch.
Rozejrzał się po ludziach w sterowni i zobaczył, że ich twarze wyrażają pewność siebie — tak to przynajmniej interpretował. Postawił na otwarte pochlebstwo.
— Wiem, że wszyscy pragniecie zmierzyć się z wrogiem. Ciężko ćwiczyliśmy, przygotowując się na tę chwilę, i ufam, że ze wszystkich sił wypełnicie swój obowiązek.
Kończył porywająco:
— Pamiętacie towarzyszy, których straciliśmy, którzy zostali zabici w walce lub wzięci do niewoli przez wroga w pierwszym dniu rebelii. Wiem, że chcecie pomścić przyjaciół, i wiem, że gdy jeńcy Naksydów zostaną uwolnieni, podziękują wam za to, czego dziś dokonacie.
Po reakcji ludzi ze sterowni — uniesione podbródki, w błyszczących oczach zdecydowanie — wnioskował, że przemówienie było dobre, postanowił więc przerwać je w tym miejscu i zakończył transmisję.
Teraz tylko należało się rozprawić z wrogiem. Znów spojrzał na displej, zapuścił kilka obliczeń, wprowadzając obecne trajektorie. Po miesiącu przyśpieszania Eskadra „Korony” osiągnęła prędkość równą ponad jednej piątej prędkości światła. Naksydzi lecieli szybciej z 0,41 c. Potrafili wytrzymać większe przeciążenia niż Lai-owni z ciężkiej eskadry Do-faqa albo dłużej byli w tranzycie.
I wtedy Martinez zrozumiał, co to za wraża eskadra i co ona tu robi. Pełna strategia Naksydów spadła mu do umysłu jak dojrzały owoc do koszyka pod drzewem.
Dziesiątka wrogich statków to eskadra, która pierwotnie miała bazę na odległej stacji przy Comadorze i były to ciężkie krążowniki pod dowództwem starszego komandora o nazwisku Kreeku. W dniu rebelii opuścili po prostu stację pierścienną Comadora i polecieli ku centrum imperium. Zakładano, że mają dołączyć do bazy Drugiej Floty przy Magarii, ale eskadra z Comadora nie brała tam udziału w bitwie gdyż — jak uważano we flocie — nie zdążyli na czas. Ale może od początku zmierzali w inne miejsce?
Każdy statek podróżujący z serca imperium do Hone Reach musiał lecieć przez Wormhol Trzy. Być może istniała inna droga, ale jeszcze jej nie odkryto. Kreeku cały czas miał zamiar odciąć Hone Reach od lojalistów i zapewnić tam panowanie Naksydów.
Martinez zwrócił się do Shankaracharyi:
— Łączność: wiadomość dla eskadry, kopia do dowódcy eskadry. Mamy naprzeciwko siebie eskadrę Kreeku z Comadora. Koniec wiadomości.
— Eskadra Kreeku z Comadora. Tak jest, milordzie. Martinez kazał displejowi przejść w stan wirtualny i w jego głowie rozszerzył się układ Hone-bar — zimna pustka z kilkoma rozproszonymi kropkami, reprezentującymi słońce i jego planety, bramy wormholi i pędzące, oznaczone kolorami ikony z podanymi parametrami trajektorii i prędkości.
Od przybycia Naksydów statek handlowy „Lord Chen” uciekał z układu, zwiększając przyśpieszenie w stopniu, w jakim pozwalała wytrzymałość kości członków załogi. Martinez mógł z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że Naksydzi — którzy przez następne cztery godziny nie dowiedzą się o obecności jego eskadry — będą podążać kursem na słońce Hone-bar i dotychczas przebyli odległość nieco mniejszą niż dwie godziny świetlne.
Tyle samo jeszcze przebędą, nim zobaczą żagwie Martinezowych silników i wtedy ich błoga ignorancja się skończy.
Potem scenariusz wyglądałby następująco: będzie wiele godzin na przeprowadzenie bitwy, która przejdzie kilka standardowych faz. Martinez zacznie hamowanie, umożliwiając ośmiu cięższym jednostkom Do-faqa wejście do układu i dołączenie do swojej eskadry. Do-faq, dysponując szesnastoma statkami wobec dziesięciu statków wroga, rozpocznie walkę w korzystnej sytuacji. Lojaliści będą zakręcać za Soq, a Naksydzi wylecą zza słońca Hone-bar i dwie eskadry spotkają się niemal czołowo — nastąpią gwałtowne starcia, Martinez widział podobne w zapisach z bitwy przy Magarii. Pod koniec tej bitwy nieliczni ocalali lojaliści przedrą się przez ogień jako zwycięzcy.
Martinez całą swą intuicją protestował przeciwko takiemu scenariuszowi. Choć według wszelkich danych Kreeku zostałby unicestwiony, zabrałby ze sobą przynajmniej połowę eskadry Do-faqa. Cały ten plan cuchnął bezzasadnym marnotrawstwem.
Musiał istnieć inny sposób wykorzystania przewagi lojalistów.
Martinez zadawał sobie pytanie: na czym polegały te przewagi?
Siła ognia. Osiem fregat i lekkich krążowników w lekkiej czternastej eskadrze Martineza plus osiem ciężkich krążowników Do-faqa wobec dziesięciu ciężkich krążowników wroga. Wystarczająca przewaga, by go zniszczyć, ale nie dość znaczna, by uniknąć ofiar.
Zaskoczenie. Przez następne cztery godziny wróg nie dowie się o przybyciu Martineza. To też nie była decydująca przewaga, ponieważ do potyczki zostanie przeciwnikowi znacznie więcej niż cztery godziny.
Oraz…
Dodatkowe zaskoczenie: wróg w ogóle nie musi się dowiedzieć o eskadrze Do-faqa.
Krew pulsowała Martinezowi w uszach. Wywołał kalkulator i zaczął wprowadzać dane.
— Vonderheydte! Shankaracharya! — zawołał. — Przygotujcie swoje klucze! Szybko!
Jeśli „Korona” chciała rozlokować swoje przerażające bronie, trzech z czterech najstarszych oficerów musiało równocześnie przekręcić swoje klucze. Martinez obawiał się, że już stracił za dużo czasu.
Swój kapitański klucz nosił na elastycznej taśmie wokół szyi. Odczepił hełm — po omacku, bo ciągle był w wirtualu — i zaczął na ślepo szukać guzików kołnierza. Kazał komputerowi odciąć środowisko wirtualne, wyszarpnął z bluzy klucz, mający kształt wąskiej karty do gry, i wepchnął go w szczelinę przy displeju.
Vonderheydte, po podobnych zmaganiach ze swym ubraniem, wydobył klucz i włożył go w szczelinę.
— Klucz gotowy, milordzie.
Za swoimi plecami, z klatki łącznościowca, Martinez usłyszał tylko ciche „pomogę panu, milordzie” wypowiedziane przez Mattsona, sygnalistę-praktykanta, a potem kliknięcie hełmu odkręcanego od pierścienia kołnierza. Po kilku sekundach, gdy nerwy Martineza wrzeszczały z bezsilnej męki, usłyszał głos Shankaracharyi:
— Te cholerne rękawice!
Jeszcze dziesięć sekund wieczności i wreszcie:
— Klucz gotowy, milordzie.
Martinez niecierpliwił się, ale przynajmniej usiłował nie wrzeszczeć.
— Przekręcić na mój sygnał — rozkazał. — Trzy, dwa, jeden, już! Ze swego miejsca dostrzegł, że konsola uzbrojenia Vonderheydte’a nagle rozbłysnęła światłem.
— Bronie: uzbroić w antymaterię baterię jeden — powiedział Martinez. — Przygotować do wystrzelenia pocisk jeden, dwa i trzy na moją komendę. To nie są ćwiczenia. — Odwrócił się do Erukena. — Pilocie, obróć statek, by bateria jeden kierowała się na wroga.
— Statek się obraca, lordzie kaporze. — Klatka Martineza zadrżała z jękiem, gdy statek się zakołysał.
— Displej, przejdź w stan wirtualny. — Wirtualna przestrzeń znów wystrzeliła w umyśle Martineza. Ręką w rękawiczce manipulował kontrolkami displeju, zaznaczając trzy cele w pustym obszarze między swoją eskadrą a wrogiem.
— Brori: wystrzelić pociski jeden, dwa i trzy w kierunku zaznaczonych współrzędnych. To nie są ćwiczenia.
Читать дальше