A czy samo zadanie takiego pytania nie potwierdziłoby podejrzeń dowódców pierścienia, którzy natychmiast wystrzeliliby w stronę „Korony” salwę pocisków sterowanych?
Uznał, że lepiej nie pytać.
— Mówi Martinez.
Tarafah patrzył na niego gniewnie z displeju. Obraz trochę drgał i falował. Prawdopodobnie nadawano z rękawa jakiejś innej osoby, bo Tarafah był w dresie bez wbudowanego displeju. W tle Martinez słyszał gwar tłumu. Tarafah znajdował się w jakimś biurowym wnętrzu, a głos odbijał się od twardych ścian. Prawdopodobnie to jedno z pomieszczeń pod stadionem futbolowym.
— Podobno odłączyłeś „Koronę” i przeleciałeś jak fajerwerk nad całym pierścieniem — mówił ostro Tarafah.
Opóźniaj, nakazał sobie Martinez.
— Słyszę, że „Korona” zwycięża trzy do jednego, milordzie. Przede wszystkim gratulacje, pański staranny plan przynosi efekty.
— Teraz to już cztery do jednego. — W gniewnym głosie Tarafaha brzmiały nutki próżności.
— Sorensen do Villi, Villa do Yamany, Yamana do Sorensena, Sorensen do Digby’ego i gol. Genialne, milordzie.
— Dziękuję — powiedział niechętnie Tarafah. — Ale muszę wrócić do drużyny. Nie chcemy dostać drugiego gola w końcowych minutach.
— Oczywiście, milordzie. Przykro mi, że oderwano pana od gry.
— A mój statek. — Tarafah zmrużył oczy. — Co z moim statkiem?
— Uzbrojeni Naksydzi próbowali zająć „Koronę”, milordzie. Musiałem wyprowadzić ją z doku.
Tarafah spojrzał lekceważąco.
— Wyjaśniono mi. To niespodziewana inspekcja.
— Oni byli uzbrojeni, milordzie — odparł Martinez. — Po co inspektorom pistolety? I szturmowali wszystkie statki na stacji. Naksydzi. Sami Naksydzi. Z bronią.
Wzrok Tarafaha powędrował poza pole widzenia kamery.
— Czy to Naksydzi pana poinformowali, milordzie? — spytał łagodnie Martinez. — Czy z panem w tej chwili są tam Naksydzi?
Tarafah, po chwili wahania, znów spojrzał twardo.
— Oczywiście, że to Naksydzi — powiedział w końcu. — Ze sztabu Dowódcy Fanaghee. — Jego głos przybrał oskarżający ton. — Martinez, wciągnął pan w to Dowódcę Floty! Czy zdajesz sobie sprawę z konsekwencji?! — Tłum zaczął wiwatować. Po twarzy Tarafaha przemknął wyraz zniecierpliwienia. — Muszę wracać do gry. Teraz zawrócisz „Koronę” i przylecisz z powrotem na stację. Wszystko uporządkujemy, kiedy już tu będziesz.
Martinez upadł na duchu. W tej właśnie chwili kończy się zabawa, pomyślał.
— Mówi pan to dobrowolnie? Bez przymusu, bez nacisków?
— Oczywiście — warknął Tarafah. — A teraz przyprowadź „Koronę” do krawędzi i wszystko załatwimy.
— Tak jest, milordzie. — Martinez czuł gorycz na języku, świadomy tego, co będzie musiał teraz powiedzieć.
Opóźniaj, powtarzał sobie w duchu. Czas jest najważniejszy. Opóźnienie wszystko usprawiedliwia.
— Jeśli tylko przekaże mi pan hasło — oznajmił Tarafahowi — zawrócę statek i rozpocznę hamowanie.
Tarafah już wstawał, gotów iść do swych piłkarzy, ale znowu spojrzał w kamerę.
— Co takiego? — spytał.
Martinez usiłował zachować bardzo poważną minę.
— Hasło. To hasło, które podał mi pan wczoraj wieczorem — wyjaśnił.
Grymas frustracji przemknął przez twarz Tarafaha.
— O czym mówisz, Martinez?
— Pamięta pan? — spytał Martinez. W jego serce wkradały się smutek i trwoga, choć próbował mieć minę poważną i zdecydowaną. — Pamięta pan obiad? Kiedy mówiłem o swoich podejrzeniach co do ruchów Naksydów, powiedział pan, że nikt nie może wejść na pokład „Korony”, chyba że z pańskim hasłem.
— Nigdy nie podawałem panu żadnego hasła! — oznajmił Tarafah. — O czym pan bredzi?
Wydawał się szczerze zakłopotany. Smutek przygniatał Martineza jak powolne nieubłagane przeciążenie. Tarafah jeszcze nie rozumiał, jak straszliwie zdradził go Martinez.
— Hasło, które mnie przekona, że jest pan wolny i nie działa pod przymusem — powiedział Martinez. — Musi mi pan podać hasło, milordzie, zanim będę mógł zawrócić „Koronę”.
— Nigdy nie dawałem ci niczego… — Kamera skierowana na Tarafaha drgnęła. — Nic podobnego. Ja… — Przerwał, jego wzrok wybiegł poza ramy obrazu, potem znów wrócił. — Żądam, żebyś sprowadził „Koronę” na stację pierścienną.
— Bez hasła? — spytał Martinez. Tym razem pozwolił sobie na okazanie smutku. — Rozumiem, lordzie kaporze. Koniec przekazu.
Mógł prowadzić tę rozmowę jeszcze przez kilka rund, ale po prostu nie miał do tego serca.
Kupił dodatkowy czas i zapłacił za niego swoim kapitanem. Wyciągnięcie hasła od Tarafaha zajmie trochę Naksydom, zwłaszcza że żadne hasło nie istniało.
Przez chwilę Martinez wyobrażał sobie Tarafaha maltretowanego paralizatorem, bitego, skutego, zastrzelonego. Widział, jak Tarafah leży w kałuży krwi i przez zaciśnięte z bólu zęby powtarza, że nie ma żadnego hasła.
Opóźniać. Martinez kupił trochę czasu i to było ważne.
Znowu wywołał Alikhana.
— Znalazłeś coś?
— W gabinecie kapitana jest sejf, ale w środku są tylko dokumenty.
— Czy przeszukałeś gabinet?
— W tej chwili to robię, milordzie.
— Wysłać ci kogoś do pomocy?
— Milordzie, czy możesz jeszcze komuś ufać w takiej sprawie? Komu mogę ufać? — zastanawiał się Martinez. Klucze kapitańskie i porucznikowskie były najniebezpieczniejszymi przedmiotami na statku. Posiadanie klucza należącego do innej osoby traktowano jako zbrodnię główną — karą było obdzieranie ze skóry i ćwiartowanie. Czy na okręcie znajdował się jeszcze ktoś, kto naprawdę wierzył, że zdobycie kluczy jest niezbędne, i posłucha rozkazu?
Martinez zaśmiał się, kiedy przyszła mu do głowy pewna możliwość. Sprawdził spis załogi, by zobaczyć, gdzie są stanowiska poszczególnych osób, a potem wywołał Zhou i Knadjiana. Obydwaj patrzyli na niego z displejów, a na ich posiniaczonych twarzach malowało się zaskoczenie.
— Zameldujcie się Alikhanowi w gabinecie kapitana i wykonajcie jego polecenia — powiedział, jeszcze bardziej ich zaskakując.
Wesołe nicponie „Korony” powinny świetnie się bawić, prując kajutę kapitana.
— Milordzie! — Tracy, operatorka czujników, pisnęła nagle, zdziwiona. — „Ferogash” wystartował!
To był krążownik, mniej więcej dwa razy większy od „Korony”.
— Macie jego kurs? — spytał Martinez.
— Jeszcze nie zapalił żagwi, milordzie. Po prostu oddzielił się od stacji pierściennej.
— Dacie mi znać, gdy się gdzieś konkretnie skieruje.
— Tak jest, milordzie.
Naksydzi planowali coś dla „Ferogasha” i Martinez przypuszczał, że „Korona” jest w tych planach.
Po chwili zastanowienia wywołał Saavedrę, sekretarza kapitana.
— Saavedra, rozumiesz naszą sytuację — powiedział. Saavedra spojrzał na niego ostrożnie, wargi miał zaciśnięte pod szerokimi krzaczastymi wąsami.
— Rozumiem pańskie wyjaśnienia sytuacji, lordzie poruczniku. Martinez poczuł wyraźny brak sympatii dla chorążych, którzy czynią tego rodzaju retoryczne rozróżnienia.
— Czy rozumiesz, że „Korona” jest w niebezpieczeństwie? — zapytał. — Że mogą do nas strzelać?
Saavedra kiwnął głową.
— Rozumiem, milordzie.
— Aby aktywizować uzbrojenie obronne, potrzebuję klucza kapitana. Czy wiesz, gdzie kapitan go trzyma?
Spojrzenie Saavedry stwardniało. Zacisnął szczęki.
— Nie wiem, milordzie.
— Czy jesteś pewien? To sprawa życia wszystkich ludzi na tym okręcie.
Читать дальше