— Jesteś tym nadpływowcem. Bzya opowiadał mi o tobie. Poczęstuj się płatkiem.
Bzya lekko popchnął Farra do przodu.
— Przepuść tego biednego chłopca, kobieto — burknął dobrotliwie.
— Dobrze, dobrze.
Dziwna dama cofnęła się, ściskając swoją kulę z płatkami i wciąż szczerząc zęby w uśmiechu. Mężczyzna położył ciężką rękę na ramieniu Farra i wepchnął go do pokoju, a potem zamknął za sobą drzwi.
Wszyscy troje unosili się, tworząc mały krąg. Kobieta upuściła kulę z płatków, która zawisła w Powietrzu, i zamaszystym gestem podała gościowi rękę.
— Jestem Jool. Bzyajest moim mężem. Witamy cię serdecznie w naszym domu.
Farr uścisnął jej rękę. Dłoń miała niemal tak dużą jak jej mąż, i równie silną.
— Bzya opowiadał mi także o tobie.
Wielkolud pocałował Jool. Po czym westchnął, przeciągnął się i przeniósł na tyły domku, zostawiając Farra ze swoją żoną.
Ciało Jool było krępe, trochę zniekształcone, ale silnie umięśnione. Miała na sobie coś, co wyglądało na bardzo połatany, uniwersalny kombinezon, typowy dla robotników Portu. Na części czaszki kobiety brakowało licznych pasm włosów, a ramię po tej samej stronie było wygięte i skurczone. Poza tym amputowano jej jedną nogę poniżej kolana.
Farr patrzył na kikut nogi obwiązany nogawką. Nagle, odczuwając nieznośne zakłopotanie, spojrzał Jool w oczy.
Poklepała go po ramieniu.
— Szukanie tej nogi nie ma zbyt dużego sensu: i tak jej nie znajdziesz. — Uśmiechnęła się życzliwie. — Masz. Weź płatek. Mówiłam poważnie.
Włożył rękę do kulistego naczynia, wyciągnął garść listków i wepchnął je do ust. Były cieniutkie, jak wszystkie liście roślin, i miały intensywny posmak — tak mocny, że młodzieńcowi zakręciło się w głowie od ich słodkiej woni. Zakaszlał, opluwając gospodynię cząstkami liści.
Jool odchyliła głowę i wybuchnęła śmiechem.
— Bzya, twój nadpływowy przyjaciel nie ma zbyt wyrafinowanego podniebienia.
Poławiacz pracował w rogu zagraconego pokoiku, pod dwoma zgniecionymi kokonami służącymi za posłania. Zanurzył ręce w dużej, kulistej beczce pełnej wiórków jakiejś substancji, które chrzęściły i kruszyły się, gdy ściskał kawałki materiału.
— My również go nie mamy, Jool, więc przestań drażnić chłopca.
Farr podniósł płatek.
— Czy to jest liść?
— Tak. — Kobieta włożyła jeden płatek do ust i zaczęła głośno żuć. — I tak, i nie. Pochodzi z kwiatu… małej rośliny ozdobnej. Kwiaty są hodowane, tu, w Parz. Nie macie ich u siebie, w dzikich lasach, prawda?
— One rosną w Pałacu, tak? W Ogrodzie? Czy właśnie tam pracujesz? — Przyjrzał się jej uważnie. Przypominając sobie, w jaki sposób Cris opisywał Pałac Komitetu, pomyślał, że Jool jest zbyt nieokrzesana, żeby ją tam akceptowano.
— Nie, nie w Pałacu. Istnieją inne części Skóry, trochę głębiej w Dole, gdzie hoduje się kwiaty i drzewka bonsai. Ale nie na pokaz, jak to się robi w Ogrodzie.
— Tylko po co?
Jool schrupała następny liść.
— Na karmę. I nie dla ludzi. Dla świń. Ja obsługuję świnie powietrzne, młody Farrze. — W jej oczach zatliły się wesołe ogniki. Młodzieniec z nadpływu był zaintrygowany.
— Ale przecież te liście — płatki — nie mogą być bardzo pożywne.
— Nie dają świniom tyle siły, ile powinny — przyznała. — Mają jednak inne zalety.
— Och, przestań drażnić chłopca — powtórzył Bzya. — Wiesz, ona pracowała kiedyś w Porcie.
— Tam się poznaliśmy. Byłam nadzorczynią, dopóki ten kretyn Hosch nie dostał awansu. Obawiam się, że kosztem tego ociężałego przygłupa, Bzyi. Farr, chcesz trochę ciasta piwnego?
— Nie. Tak. To znaczy, nie, dziękuję. Chyba nie powinienem.
— Och, spróbuj trochę. — Jool odwróciła się do kredensu wbudowanego w ścianę i otworzyła jego drzwiczki. Były źle dopasowane, ale w środku zapełnionym żywnością, panowały czystość i porządek. — Założę się, że nawet nie wiesz, jak smakuje. Do licha, przekonaj się, jakie jest. Nie martw się, nie pozwolimy ci się upić. — Wyciągnęła kawałek grubego, z wyglądu kleistego ciasta, owiniętego cienkim suknem. Ułamała kawałek i podała gościowi.
— Ciasto jest dobre pod warunkiem, że żujesz je powoli i wiesz, kiedy przestać! — zawołał Bzya.
Chłopiec ostrożnie ugryzł ciasto. Po ostrych w smaku płatkach wydawało się kwaśne, gęste, prawie niestrawne. Ostrożnie przeżuł kęs — wcale nie robiło się smaczniejsze — i przełknął.
Nic się nie działo.
Jool wisiała przed nim w Powietrzu, złożywszy potężne ręce na piersiach.
— Poczekaj chwilkę — rzekła.
— Zabawne — odezwał się Bzya, który nadal zajmował się kulą chrzęszczących wiórków. — Ciasto piwne wynaleziono w głębinach Dołu. Chyba wymyśliliśmy je po to, żeby oddalić nudę, brak różnorodności i wrażeń. Kwietny ogród biedaka, co, Jool?
— Ale teraz to jest przysmak — powiedziała Jool. — Jadają to ciasto w Pałacu, w naczyniach z przezroczystego drewna. Uwierzyłbyś w coś podobnego?
Nagle Farr poczuł ciepło w żołądku. Rozchodziło się błyskawicznie, przenikało tułów i mknęło wzdłuż kończyn niczym prądy indukowane przez nowe Magpole. Swędzeniu palców u nóg i rąk towarzyszył przyjemny ból otwierających się porów.
— Niezłe — powiedział.
— Dobrze to ująłeś. — Jool wyciągnęła rękę i zabrała ciasto z jego zdrętwiałych palców. — Myślę, że tyle na razie wystarczy. — Owinęła kawałek suknem i schowała go do kredensu.
Wciąż czując mrowienie, chłopiec poszybował w kierunku Bzyi. Ramiona zwalistego Poławiacza były nadal zanurzone w pojemniku z wiórami, a jego szerokie ręce ugniatały ubranie — ogromną tunikę — pocierając sukno wiórkami. Po pewnym czasie wielkolud wyciągnął tunikę z kulistej beczki i dorzucił ją do dużego kręgu podobnych strojów, orbitującego tuż za jego szerokimi plecami. Uśmiechnął się do Farra i włożył między wiórki parę spodni.
— Jool nie mogła się doczekać spotkania z tobą.
— Co jej się stało?
Bzya wzruszył ramionami.
— Wypadek z Dzwonem, głęboko w Podpłaszczu. Działo się to tak szybko, że nawet nie jest w stanie zrekonstruować wydarzeń. W każdym razie, zostawiła tam połowę siebie. Potem, oczywiście, nie nadawała się do pracy. Tak przynajmniej zawyrokowało kierownictwo Portu.
Farr pomyślał, że w uśmiechu Poławiacza jest zbyt wiele irracjonalnej wyrozumiałości.
— Ale musiała przecież wywiązać się z umowy — ciągnął Bzya. — Dlatego opuściła Port, mając jedną nogę, sprytnego męża i długi.
— Ale teraz pracuje.
— Tak.
Mężczyzna umilkł. Po chwili uświadomił sobie, że jego poczynania są pilnie obserwowane przez gościa.
— O co chodzi? Ach, rozumiem. Nie wiesz, co robię, prawda? Farr zawahał się.
— Bzya, szczerze mówiąc, męczy mnie ciągłe pytanie o wszystkie nowości wokół.
— No cóż, potrafię to zrozumieć. — Wielkolud w dalszym ciągu beznamiętnie wcierał wiórki w ubranie. Po krótkim milczeniu chłopiec dał za wygraną.
— Och, dobrze. Co teraz robisz?
— Piorę — odpowiedział Bzya. — Utrzymuję moje ubrania w czystości. Przypuszczam, że w nadpływie raczej się tym nie zajmujecie…
Farra ogarnęła złość.
— Dbamy o czystość nawet mimo tego, że żyjemy w nadpływie. Wiesz, nie jesteśmy zwierzętami. Mamy skrobaczki… Olbrzym poklepał beczkę z wiórkami.
Читать дальше