— Oczywiście, że ma. — Maxx uśmiechnęła się. — Och, palce można wykorzystywać do różnych czynności, ale czy nie zdarzały ci się chwile, kiedy najchętniej zamieniłabyś swoje długie, niezdarne nogi na pęcherz wiatroodrzutowy świni powietrznej? Albo na prosty fałd skóry, podobny do deski surfera, który pozwoliłby ci falować przez Magpole sto razy szybciej niż teraz? Spójrzmy prawdzie w oczy, moja droga… My, ludzie, jesteśmy źle przystosowani do życia w środowisku Płaszcza. A powodem musi być to, że jesteśmy odwzorowaniem Ur-ludzi, którzy nas stworzyli. Bez wątpienia struktura Ur-człowieka idealnie pasowała do dziwnego świata, z którego przybył. Ale nie pasuje tutaj.
Rozpalona wyobraźnia podsuwała Durze wizje potężnych, tajemniczych, na poły boskich ludzi, którzy podważali Skorupę i garściami wrzucali do Płaszcza malutkie, sztuczne istoty ludzkie…
Deni Maxx spojrzała córce Logue'a głęboko w oczy.
— Czy jest to dla ciebie jasne? Myślę, że bardzo ważne jest, abyś zrozumiała, co przydarzyło się twojemu przyjacielowi.
— Och, to jest jasne — odezwał się Adda ze swojego kokonu. — Ale nie robi to najmniejszej różnicy, albowiem i tak jest całkowicie bezradna. — Roześmiał się. — Nie może zrobić nic, chociaż skazała mnie na piekło za życia. Czyż nie tak, Dura?
W sercu dziewczyny z nadpływu wezbrał gniew równie gwałtowny jak podgrzana nadciecz, o której opowiadała Deni.
— Mam dość twojego zgorzknienia, stary człowieku.
— Powinnaś pozwolić mi umrzeć — wyszeptał. — Przecież mówiłem ci.
— Dlaczego nie opowiedziałeś nam nic o mieście Parz? Dlaczego utrzymywałeś nas w tak głębokiej nieświadomości?
Westchnął. W kąciku jego ust tworzyła się bańka gęstej flegmy.
— Ponieważ wypędzono nas dziesięć pokoleń temu. Ponieważ przed zbudowaniem domu nasi przodkowie zapuścili się tak daleko, iż nikt z nas nie przypuszczał, że kiedykolwiek natkniemy się na Parz. — Wybuchnął śmiechem. — Lepiej było zapomnieć… Cóż dobrego przyniosłaby nam wiedza o istnieniu takiego miejsca? Skąd mogliśmy wiedzieć, że rozpełzli się na tak dużym obszarze, plamiąc Skorupę swymi farmami sufitowymi i Kołami? Niech ich…
— Dlaczego zostaliśmy wygnani z Parz? Czy dlatego, że… — Odwróciła się, ale Deni Maxx robiła rylcem z materii rdzeniowej notatki na zwoju i wydawało się, że ich nie słucha. — Z powodu Xeelee?
— Nie. — Adda wykrzywił twarz z bólu. — Nie, nie ze względu na Xeelee. Albo przynajmniej nie była to bezpośrednia przyczyna. Chodziło o to, jak zachowywaliśmy się pod wpływem naszej filozofii.
Istoty Ludzkie wierzyły, że wiedza o Xeelee wyprzedziła w czasie pojawienie się ludzi na Gwieździe — że przynieśli ją ze sobą sami Ur-ludzie.
Powiadano, iż Xeelee, niemal boskie istoty, dominowały nad tak ogromnymi przestrzeniami, że w porównaniu z nimi Gwiazda wydawała się zaledwie pyłkiem w oku giganta. Dążący do supremacji ludzie oburzali się na Xeelee, a nawet zaczęli toczyć beznadziejną wojnę skierowaną przeciwko wspaniałym projektom Xeelee, na przykład takim konstrukcjom jak legendarny Pierścień.
Jednak w miarę upływu czasu — i ciągłego ponoszenia straszliwych klęsk — w ludzkim myśleniu pojawiła się nowa tendencja. Nikt nie rozumiał wielkich celów Xeelee. Jeśli jednak owe projekty wiązały się ze znacznie wyższymi aspiracjami, a nie tylko z przyziemną, mierzoną ludzką skalą, chęcią dominacji nad innymi?
Xeelee byli o wiele potężniejsi od ludzi. Może tak miało być już zawsze. I być może, wnioskowano, byli znacznie mądrzejsi.
Nic dziwnego, że niektórzy apologeci zaczęli twierdzić, iż ludzie powinni raczej zaufać Xeelee zamiast się im przeciwstawiać. Postępowanie Xeelee było niepojęte, ale musiała nimi powodować wielka mądrość. Apologeci rozwinęli filozofię opartą na akceptacji, pokornej uległości i wierze w umysł, który przewyższał wszystko to, do czego byli zdolni ludzie.
— Widzisz, Dura, podążaliśmy drogą Xeelee — ciągnął Adda. — Nie chcieliśmy słuchać poleceń Komitetu Parz. — Pokręcił głową. — Dlatego zostaliśmy zesłani. I było to szczęśliwe zrządzenie losu, gdyż teraz mogliby nas zniszczyć na swoich Kołach.
Deni Maxx dotknęła ramienia dziewczyny z nadpływu.
— Teraz powinnaś odejść.
— Wrócimy.
— Nie. — Adda przekręcał się z upiorną powolnością w swoim kokonie. Najwyraźniej chciał się ułożyć w mniej bolesnej pozycji. — Nie wracajcie. Odejdźcie stąd. Tak daleko i tak szybko, jak to tylko możliwe. Odejdźcie stąd…
Jego głos przerodził się w niewyraźny bełkot. Po chwili starzec zamknął oczy.
— Ty tępy nadpływowy wiatroodrzucie! — Hosch wrzasnął Farrowi w twarz. — Jak będę chciał włożyć cholerny pień drzewa do tego podajnika, to ci o tym powiem! — Nadzorca Portu wysunął kościstą twarz do przodu i ściszył głos do ledwie słyszalnego, nie wróżącego nic dobrego syku. — Ale dopóki ci nie powiem… i gdyby nie sprawiło ci to wielkiego kłopotu… może mógłbyś rozłupywać drewno nieco bardziej delikatnie. Albo… — z jego ust cuchnęła odrażająca woń zepsutych fotonów — może wolisz wlecieć za swoim dziełem do podajnika i tam skończyć robotę, co?
Farr czekał, aż Hosch się wyładuje. Smutne doświadczenia nauczyły go, że próba obrony tylko pogorszyłaby sytuację.
Hosch był drobnym, żylastym mężczyzną o zaciśniętych ustach i oczodołach, które wyglądały tak, jakby ktoś wywiercił mu je w twarzy. Nosił brudną odzież i zawsze zalatywał nieświeżym jedzeniem. Patrząc na chude kończyny nadzorcy, Farr był pewny, że tu, na Biegunie, gdzie ujawniała się jego nadpływowa siła, mógłby — podobnie jak Dura — rozerwać Hoscha na części w uczciwym pojedynku.
Nadzorca wyczerpał chyba wszystkie pokłady złości i falując, udał się do innej części podajnika. Robotnicy, którzy zebrali się, aby delektować się upokorzeniem Farra — zarówno mężczyźni, jak i kobiety — zaprzestali ukradkowej obserwacji i z zadowoleniem, charakterystycznym dla niedoszłych ofiar, ponownie skoncentrowali się na pracy.
W naczyniach włosowatych i mięśniach chłopca kipiało Powietrze. Nadpływowiec. Znowu nazwał mnie nadpływowcem. Młodzieniec patrzył na swoje zaciśnięte pięści…
Bzya objął potężną łapą obie dłonie Farra i stanowczo, ale łagodnie zmusił go do opuszczenia ramion.
— Nie — rzekł dudniącym głosem. — Nie jest tego wart. Farr nie wiedział, na kim skupić gniew: na nadzorcy czy na zwalistym Poławiaczu, który wchodził mu w drogę.
— On nazwał mnie…
— Słyszałem, jak cię nazwał — odparł spokojnie Bzya. — Wszyscy inni również słyszeli… dokładnie tak, jak chciał Hosch. Posłuchaj mnie. On pragnie, żebyś zareagował, żebyś go uderzył. Właśnie na tym najbardziej mu zależy.
— Kiedy pozbawię go głowy, nie będzie mu mogło zależeć na niczym.
Bzya odchylił głowę i ryknął śmiechem.
— Natychmiast dopadliby cię strażnicy. Zostałbyś pobity, a potem wróciłbyś do pracy — do Hoscha, do nadzorcy, który naprawdę cię nie znosi i nie przepuściłby żadnej okazji, żeby ci to okazać. Dostałbyś jeszcze dodatkowe pięć albo dziesięć lat, aby móc spłacić jego odszkodowanie.
Walcząc z resztkami gniewu, Farr zerknął na szeroką, poobijaną twarz Poławiacza.
— Aleja dopiero co zacząłem tę zmianę… Będę zadowolony, jeśli zdołam dotrwać do końca.
— Dobrze. — Bzya zmierzwił rurki włosowe Farra swoją potężną, silną ręką. — Tak właśnie powinieneś myśleć… Pamiętaj, nie musisz przebyć całych dziesięciu lat za jednym zamachem; najwyżej po jednej szychcie na raz.
Читать дальше