Płaszczka była jedynym stworzeniem — z wyjątkiem ludzi — które poruszało się za pomocą falowania, a nie poprzez puszczanie wiatroodrzutów jak świnia czy dzik. Poruszając się cicho, nie wydzielając słodkiego odoru wiatroodrzutów, płaszczka polowała bardzo skutecznie; w jej malutkim otworze gębowym znajdowały się postrzępione, ostre ząbki.
Drapieżnik sunął nad czworgiem ludzi przez okres kilkunastu uderzeń serca, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z ich obecności, a potem, bezszelestnie, odleciał w cień lasu.
Córka Logue'a policzyła do stu i odepchnęła się od pnia drzewa.
Linie wirowe między drzewami były gęste, prawie splątane. Gwiazda, której rotacja nieustannie zwalniała, stopniowo odpędzała linie wirowe od Płaszcza; trwało to do pojawienia się następnego Zaburzenia, a wówczas linie dzieliły się na śmiertelnie niebezpieczne fragmenty i dopiero po burzy regenerowały się.
Powietrze było wyraźnie rozrzedzone. Dura oddychała nim z trudem, a jej serce mocno waliło, zapewniając energię mięśniom. Z różnych punktów swego ciała słyszała ciche trzaski wyrównywanego ciśnienia. Wiedziała, co się dzieje. Powietrze zawierało dwa główne składniki: neutronową nadciecz i gaz elektronowy. Neutrony ulegały rozrzedzeniu; większe ciśnienie wywierał gaz złożony ze swobodnych elektronów. Wyciągnąwszy rękę przed siebie, dziewczyna widziała upiorne iskry elektronów na swoich palcach, jasne w panującym dookoła mroku i rzucające lekki blask na gęstwinę liści.
Po chwili widok nie był już tak wyraźny. Powietrze stawało się coraz mniej zdatne do przenoszenia fal dźwiękowych o wysokiej częstotliwości i dużej prędkości, które pozwalały ludziom odbierać wrażenia wzrokowe. W dodatku, już i tak ubogie Powietrze traciło nadciekłość. Było teraz kleiste i lepkie. Wraz z upływem czasu Dura coraz silniej odczuwała lekki powiew bryzy, która muskała jej twarz i rurkowate włosy, utrudniając ruchy.
Zadrżała, uświadamiając sobie, że ta kleista zawiesina może wywołać zakrzepy w misternej siateczce naczyń włosowatych, które dostarczały energii mięśniom i utrzymywały ją przy życiu.
Istoty Ludzkie nie były przystosowane do życia na tej wysokości. Nawet świnie spędzały w pobliżu Skorupy tylko niezbędną ilość czasu. Dura odczuwała mdłości. Czuła, jak muliste Powietrze ścina się w naczyniach włosowatych. Tęskniła za otwartą przestrzenią Płaszcza poniżej leśnego dachu, za czystym, świeżym i gęstym Powietrzem.
Cały otaczający ją świat wypełniały pnie drzew. Dura widziała coraz gorzej. Równolegle ułożone pnie lekko się odchylały zgodnie z kierunkiem Magpola. Nagle zaczęły sprawiać wrażenie sztucznych tworów, ponurych w swej regularności, przypominając nitki jakiejś ogromnej Sieci. Dziewczyna poczuła, że powoli ogarnia ją panika. Dusiła się zbyt ubogim Powietrzem, sapiąc głośno. Poruszała się z dużym wysiłkiem. Już samo obejmowanie drzewa wymagało silnej woli.
Martwiła się o Farra. Pomimo mroku dostrzegała u niego oznaki zaniepokojenia. Miał bladą i spuchniętą twarz oraz pół-przymknięte oczy. Wydawało się, że z trudem uświadamia sobie, dokąd zawitał; piął się po drzewie bardzo zdenerwowany.
Dura zmusiła się, by patrzeć w inną stronę. Ruszyła dalej. Nie mogła pomóc bratu w żaden sposób. Przynajmniej nie teraz. Najważniejsze jest udane polowanie. Zresztą, jak powiedział Adda, chłopakowi groziło u jej boku mniejsze niebezpieczeństwo niż gdziekolwiek indziej…
Przynajmniej Adda był blisko Farra. Córka Logue'a w skrytości ducha, w prosty, dziecinny sposób dziękowała Xeelee za obecność i wsparcie ze strony sędziwego towarzysza.
* * *
Wspinaczka zakończyła tak nagle, że Durę ogarnął popłoch. Stopniowo rozszerzający się pień drzewa osiągnął takie rozmiary, że nie była w stanie opasać go rękami. Wyraźne kontury pnia raptownie ustąpiły miejsca skomplikowanej plątaninie korzeni, które tworzyły półkolistą platformę nad głową dziewczyny. Zerkając w górę, widziała korzenie ginące w przyćmionym, półprzeźroczystym wnętrzu Skorupy; przypominały ludzkie ramiona, zagłębiając się w delikatną materię w poszukiwaniu bogatych w neutrony jąder molibdenu, strontu i kryptonu.
Korzenie drzewa mieszały się z korzeniami innych drzew lasu, tworząc coś w rodzaju nieprzepuszczalnego, drewnianego sufitu. Pomiędzy korzeniami wyrastały nieliczne kępki fioletowej trawy. Pnie drzew rosnących zgodnie z kierunkiem linii Magpola, sterczały ukośnie względem drewnianego sklepienia.
Wkrótce pozostali dołączyli do Dury. Cztery Istoty Ludzkie skupiły się razem i uczepiły wolno rosnących korzeni, żeby odzyskać równowagę. Było teraz tak ciemno, że córka Logue'a ledwo rozróżniała twarze swych towarzyszy i zarysy ich chudych ciał. W oczach Philas kryły się znużenie i apatia. Farr dygotał i obejmował się ramionami; wdychał szczątkowe Powietrze przez szeroko otwarte usta. Adda jak zwykle nie skarżył się na nic, ale miał ściągnięte, pobladłe oblicze. Zgarbił się, a jego wąska klatka piersiowa wyraźnie falowała. Wyciągnął liście z wypchanej torby, wiszącej u pasa.
Dura przeżuwała pokarm z wdzięcznością. Wprawdzie liście nie były sycące, ale pobudzały do działania. Farr w dalszym ciągu miał dreszcze. Dziewczyna objęła brata ramieniem. Miała nadzieję, że ogrzeje go własnym ciepłem i chłopiec przestanie dygotać.
— Czy jesteśmy w pobliżu Skorupy? — zapytał Farr.
— Nie — warknął Adda. — Prawdziwa Skorupa jest w odległości kilku milionów ludzi stąd. Ale dotarliśmy do korzeni — tak daleko, jak to było możliwe.
W rozrzedzonym Powietrzu zabrzmiał piskliwy, ochrypły głos Philas:
— Nie możemy przebywać tu zbyt długo.
— Nie będziemy do tego zmuszeni — odparła Dura. — Ale może powinniśmy otworzyć pień i znowu rozpalić mały ogień jądrowy. Inaczej zamarzniemy. Adda, czy mógłbyś…
Stary człowiek podniósł rękę.
— Nie ma czasu — wydyszał. — Tylko posłuchajcie. Córka Logue'a zmarszczyła brwi, ale nic nie powiedziała. Wszyscy umilkli i słychać było jedynie ich nierówne oddechy. Dura czuła się mała, słaba, osamotniona, przytłoczona potężnym systemem korzeni nad głową. Instynkt nakazywał jej natychmiast zsunąć się po pniu i przemknąć przez zbite korony drzew na otwarte Powietrze, w którym mogłaby się poczuć normalnie. Dostrzegała to samo na zdenerwowanych twarzach pozostałych wędrowców.
Usłyszała szelest, chrząkanie w oddali… Dochodziło z systemu korzeni, gdzieś po lewej stronie.
Starzec skrzywił się. Był zniechęcony.
— Niech to wszystko diabli — syknął. — Nic nie słyszę. Moje uszy zamieniają się w papkę.
— Ja je słyszę, Adda — rzekł Farr. Dura wyciągnęła rękę.
— Tędy.
Starzec kiwnął głową, przymykając zdrowe oko z wyraźnym zadowoleniem.
— Wiedziałem, że to nie potrwa długo. Ile ich jest? Dura i Philas popatrzyły na siebie nawzajem, szukając odpowiedzi.
— Trudno mi ocenić — odparła córka Logue'a, — Sądzę, że więcej niż jedna.
Przez kilka sekund z ust Addy płynęły wulgarne słowa. Przeklinał swój podeszły wiek i malejące zdolności.
— Ech, do Pierścienia z tym — zakończył. — Musimy założyć, że stado nie jest zbyt liczne. — Niecierpliwym, ochrypłym szeptem przekazał im dokładne instrukcje, jak powinni się rozproszyć w razie ataku knura, i radził, żeby starali się pokonać Magpole w poprzek pływu, zamiast uciekać zgodnie z jego kierunkiem. — Bo właśnie tędy podąży knur. A wierzcie mi, że będzie o wiele szybszy od was. — Twarz starca przypominała w mroku morderczą, lodowatą maskę.
Читать дальше