Spojrzeli na siebie z dziadkiem bez słowa. Poza szumem deszczu i tykaniem zegara stojącego na kominku żaden dźwięk nie mącił ciszy.
Johnny czuł czas skapujący wokół nich. Czas o konsystencji bursztynu…
A potem dziadek mrugnął, złapał pilota i wycelował w telewizor.
— Od tamtych czasów wiele wody upłynęło dla każdego z nas — powiedział, i to było wszystko.
Ktoś zadzwonił do drzwi. Johnny poszedł otworzyć.
Dzwonek rozległ się ponownie, tyle że bardziej nachalnie.
Johnny otworzył drzwi.
— O! — powiedział ponuro. — Cześć, Kirsty. Wyglądała, jakby ktoś wylał na nią wiadro wody.
Albo dwa.
— Biegłam od następnego przystanku.
— Dlaczego?
Na wyciągniętej dłoni podała mu marynowaną cebulę.
— Znalazłam ją w kieszeni — wyjaśniła. — I przypomniałam sobie wszystko. Byliśmy w przeszłości.
— Nie w przeszłości, raczej gdziekolwiek bądź — poprawił ją, czując dumę wzbierającą niczym różowy balon. — Wejdź.
— Wszystko pamiętam. Nawet korniszony.
— To dobrze.
— Pomyślałam, że powinnam ci powiedzieć.
— I słusznie.
— Myślisz, że ona znajdzie kiedyś tego kota?
— Pewnie już znalazła, gdziekolwiek by była.
Sierżant i saper niepewnie wstali i jeszcze mniej pewnie, choć za to ostrożnie podeszli do miejsca, w którym jeszcze niedawno stał prawie cały dom.
— Bidactwo! — jęknął sierżant. — Bidactwo!
— Może zdążyła uciec? — zasugerował saper bez wiary we własne słowa. — Albo się schować?
— Bidactwo!
— Była blisko ściany…
— Ale ściany też nie ma!
W milczeniu zagłębili się w wilgotne ruiny Paradise Street.
— Ale będzie awantura! — jęknął nagle saper. — I nawet wiem, komu się za to dobiorą do tyłka.
— A wie pan, sierżancie, ile spaliśmy przez cały zeszły tydzień? Wie pan?! Przez to w Siatę straciliśmy kaprala Williamsa… Poza tym to była tylko przerwa na herbatę w środku nocy!
Dotarli do krateru, na którego dnie coś bulgotało.
— Miała jakichś krewnych? — spytał żołnierz.
— Nikogo, a była tu od dawna. Mój tata mówił, że ją pamięta, jak tu chodziła, kiedy był chłopakiem. — Sierżant zdjął hełm i powtórzył: — Bidactwo!
— To ci się tylko tak wydaje! Obiad-obiad-obiad… Obaj podskoczyli i odwrócili się.
Chuda postać w starym płaszczu narzuconym na nocną koszulę i wełnianej narciarce biegła ulicą, po mistrzowsku sterując wózkiem między kupami gruzu.
— …obiad-obiad…
Sierżant spojrzał na sapera, przyglądającego się temu slalomowi z wytrzeszczonymi oczyma. — Jak ona to zrobiła?
— Pojęcia nie mam!
— …obiad-obiad-Batman!
Guilty na swój pokraczny sposób wędrował jakąś boczną zaciemnioną uliczką.
Spędził interesujący poranek, polując w pozostałościach Paradise Street i wielce przyjemne popołudnie w ruinach wytwórni marynat. Znalazł sporo myszy, głównie pieczonych. To był dobry dzień. Black-bury poszło spać, co mu w niczym nie przeszkadzało.
Co prawda wszędzie śmierdziało octem, ale można się było przyzwyczaić.
Jakimś cudem z gatunku zachowawczych wielki słój przeleciał przez pół miasta i wylądował nienaruszony i nie zauważony w klombie, skąd łagodnie stoczył się do rynsztoka.
Guilty postanowił przy nim poczekać i przy okazji się umyć.
Nie musiał czekać długo; po chwili za rogiem rozległo się znajome popiskiwanie. Popiskiwanie zbliżyło się i ustało, a potem w jego polu widzenia pojawiła się chuda dłoń w wełnianej rękawiczce z obciętymi palcami i złapała słój. Słój zniknął, za to rozległy się rozmaite odgłosy: wpierw skomplikowane, towarzyszące otwieraniu, potem… cóż, potem było słychać to, co zawsze, gdy ktoś je ćwikłę, mlaskając, a sok cieknie mu po brodzie.
— Aha — rozległ się zadowolony głos. A potem rozległo się beknięcie.
— To należy dawać wojsku! — dodał głos. — Śmieszne? To ci się tylko tak wydaje! Prawie sprowadziłam traktor!
Guilty wskoczył na wózek.
Pani Tachyon poprawiła słuchawki i podrapała się po szpitalnej koszuli, która zaczynała ją poważnie irytować. Najwyższa pora znaleźć kogoś, kto by to z niej zdjął… znała taką jedną, uczciwą pielęgniarkę w 1917 roku.
Coś sobie przypomniała. Przetrząsnęła kieszenie i w końcu znalazła sześciopensówkę, którą dał jej sierżant. Dobrze, że sobie o niej przypomniała. Generalnie pamiętała wszystko, tylko już dawno przestała się zastanawiać, czy to, co pamięta, już się wydarzyło, czy jeszcze nie.
Kierowała się zasadą: Brać życie takim, jakie ma zamiar być, a jak nie będzie dobrowolnie, to je zmusić.
Przeszłość i przyszłość były w gruncie rzeczy podobne, ale nie należało być rozrzutnym: za sześć pensów też można się było uczciwie najeść, jeśli wiedziało się jak.
Przymrużyła oczy i wpatrzyła się w powoli ustępujący mrok.
Trochę zamazana, ale na pewno w tym kierunku pojawiła się data: 1903.
— Herbatę i kanapkę? To ci się tylko tak wydaje!
I udała się w rok 1903, gdzie za też sześciopensówkę dostała solidną porcję ryby z frytkami.
I jeszcze dostała resztę.
Co to takiego „projekt”, wyjaśniono poglądowo w książce pt. Johnny i zmarli tegoż autora. REBIS 1997 (przyp. tłum.) .
Wycieczka została szczegółowo opisana w książce pt. Tylko ty możesz uratować ludzkość tegoż autora. REBIS 1997 (przyp. tłum.) .
Rock (ang.) — skała.