— A papier toaletowy został? — spytał w pewnym momencie Johnny.
Siostra oddziałowa przyjrzała mu się z głęboką podejrzliwością.
— Był — zeznała w końcu. — Cała rolka zniknęła. Johnny z zadowoleniem skinął głową: to cała pani Tachyon.
— I słuchawki też zniknęły — przypomniała sobie siostra oddziałowa. — Wiecie coś o tym? Odwiedziliście ją.
— Tylko dlatego, że to coś w rodzaju projektu — odparła z godnością Kirsty.
Z tyłu rozległy się kroki sugerujące, że idący ma naprawdę solidne buty. Okazało się, że faktycznie: zbliżała się pani Partridge.
— Zadzwoniłam na policję — obwieściła.
— Dlaczego? — zdziwił się Johnny.
— No bo… a, to wy. Cóż, ona… potrzebuje pomocy. Zresztą oni wcale nie są pomocni: powiedzieli, że zawsze się sama znajduje.
Johnny westchnął — z tego, co podejrzewał, pani Tachyon nigdy nie potrzebowała pomocy. Jeżeli jej potrzebowała, to po prostują sobie brała. Jeśli chciała znaleźć się w szpitalu, to po prostu udawała się tam, gdzie taki się znajdował. Teraz mogła być gdziekolwiek.
— Musiała się wymknąć, gdy nikt nie patrzył — oceniła pani Partridge.
— Nie mogła — zaprzeczyła całkiem rozsądnie siostra oddziałowa. — Stąd widać drzwi. W takich sprawach jesteśmy wyczulone.
— No, to zniknęła! Rozpłynęła się w powietrzu! — zirytowała się pani Partridge.
Kirsty przysunęła się do Johnny’ego i spytała szeptem:
— Gdzie zostawiłeś wózek?
— Za garażem.
— Myślisz, że go zabrała?
— Tak — odparł naprawdę zadowolony.
W autobusie Johnny był dziwnie milczący. Po drodze zahaczyli o bibliotekę, gdzie udało im się uzyskać fotokopię gazety z dnia po nalocie. Na pierwszej stronie było zdjęcie radosnych mieszkańców na tle ruin Paradise Street. Rzecz jasna, wyblakłe, ale dało się rozróżnić panią Density z akwarium w objęciach i dziadka Wobblera ze statecznikiem bomby, a za nimi z uniesionym kciukiem samego Wobblera. Fotografia nie należała do doskonałych od samego początku, a z czasem jeszcze się pogorszyła, zaś Wobbler wyglądał, jakby wyczyścił sobą komin, ale jeśli się wiedziało, że to on, można go było rozpoznać bez problemów.
Johnny nie miał złudzeń — gdyby pokazał fotografię albo i całą gazetę pozostałym, usłyszałby coś w stylu: „Ten tam z tyłu jest podobny do Wobblera. I co z tego?” Tak już było z ludźmi, zwłaszcza mieszkającymi w okolicy, jeśli to coś dotyczyło właśnie okolicy. Widocznie z podróżami w czasie tak jest — nikt po nich nie pamięta tego, co było przed nimi, a to, co się pozmieniało, po powrocie i tak już jest historią.
— Coś się taki cichy zrobił? — spytała w pewnym momencie Kirsty.
— Myślę, a to wymaga skupienia. Właśnie tak sobie myślałem, że jakbym pokazał pozostałym to zdjęcie, to i tak jedyną reakcją byłoby, że to ktoś podobny do Wobblera.
Kirsty zajrzała mu przez ramię. — Faktycznie, jest podobny do Wobblera. I co z tego? Johnny przez chwilę koncentrował się na wyglądaniu przez okno.
— Chodzi mi o to, że Wobbler jest na zdjęciu — powiedział w końcu. — Pamiętasz?
— Pamiętam co?
— No… wczoraj. Zmarszczyła czoło.
— Byliśmy na jakiejś imprezie? Przebieranej? Johnny westchnął równie ciężko, jak ostatnio Bigmac.
Wszystko się normowało i to właśnie było najgorsze w podróżach w czasie. Wracało się do innego miejsca, gdzieś, gdzie się nigdy przedtem nie było. Konkretnie rzecz biorąc — teraz był w czasie, w którym nikt nie zginął na Paradise Street, i wcale nie chciało mu się tam wracać i niczego zmieniać. A więc się nie wybierze, w związku z czym pozostali też tego nie zrobią. Gdy robiono to zdjęcie, byli w przeszłości, a teraz wychodziło, że nigdy tam się nie wybrali, toteż nie pamiętają, bo nie mają czego pamiętać. Tu wczoraj robili co innego: włóczyli się. Albo tkwili gdzieś.
— Twój przystanek — głos Kirsty przywoływał go do teraźniejszości. — Dobrze się czujesz?
— Nie — odparł i wysiadł.
Padał deszcz, ale i tak poszedł sprawdzić, czy wózek jest tam, gdzie go zostawił. Wózka nie było. Choć z drugiej strony mogło go tam w ogóle nigdy nie być.
Kiedy dotarł do swego pokoju, resztki nadziei prysnęły — miał jedną, nieśmiałą nadzieję, że może w tym czasie będzie nieco inną osobą. Ten sam pokój, ten sam bałagan, ten sam prom na dwukolorowej nitce i te same tapety skutecznie pozbawiły go złudzeń.
Siadł na łóżku i tępo wpatrzył się w padający za oknem deszcz.
Stracił gazetę pani Tachyon, która mogłaby być dowodem. Bez tego nikt mu nie uwierzy, choć doskonale wszystko pamiętał. A tymczasem wyglądało na to, że nic takiego się nie wydarzyło. No, przynajmniej niedokładnie. Zwykła, szara codzienność wypełniała wszystko, nachalna niczym deszcz. Gdyby miał jakiś dowód, cokolwiek…
Sięgnął odruchowo do kieszeni i wymacał prostokątny kartonik kart do gry…
Głosy dochodzące z dołu dowodziły, że dziadek wrócił albo się obudził, w każdym razie telewizor gaworzył radośnie z australijskim akcentem. Johnny zebrał się w sobie i zszedł do salonu.
— Dziadku?
— Tak? — Starym zwyczajem dziadek nie odrywał wzroku od ekranu.
— Chciałem porozmawiać o wojnie…
— Tak?
— Kiedyś opowiadałeś, że zanim trafiłeś do wojska, wypatrywałeś samolotów…
— A, tak — ożywił się dziadek, przestając wpatrywać się w ekran. — Dostałem za to medal.
A potem zdarzyło się coś, czego Johnny nigdy dotąd nie był świadkiem, a gdyby ktoś mu powiedział, że podobny fenomen nastąpi, nie uwierzyłby. Dziadek bowiem wziął pilota i wyłączył telewizor.
— Pokazywałem ci go — dodał. — Musiałem.
— Nie… nie sądzę… — wykrztusił Johnny, próbując wyjść z podwójnego szoku: dotąd pytania o wojnę spotykały się ze zdecydowaną odmową współpracy ze strony dziadka.
Tym razem jednak dziadek sięgnął do stojącego obok fotela wiklinowego koszyka na nici i inne krawieckie przybory, który stanowił własność babci. Od dawna zmienił jednak przeznaczenie: zawierał wycinki starych gazet, klucze nie pasujące do niczego, znaczki za pół pensa i inne przydasie różnego kalibru, jakie znajdą się w każdym zamieszkanym domu.
Po dłuższym grzebaniu w koszyku dziadek wyjął niewielkie, drewniane pudełko i podał Johnny’emu, mówiąc:
— Powiedzieli, że nigdy się chyba nie dowiedzą, jak tego dokonałem, ale pan Hodder i kapitan Harris byli za mną. Twierdzili, że to musiało być możliwe, no bo inaczej bym tego nie zrobił. Piorun zniszczył telefon, motorower nie chciał odpalić, pomimo soczystych przekleństw pana Hoddera, no to zostało tylko jedno: zbiec do miasta i ostrzec. No to pobiegłem. To dali mi to. W pudełku znajdował się srebrny medal i pożółkła kartka pisana na maszynie, w której taśma od lat nie była zmieniana.
— „Za odwagę zapewniającą bezpieczeństwo mieszkańcom Blackbury…” — przeczytał Johnny.
— Po wojnie to nawet przyszło paru takich od olimpiady — dodał dziadek. — Ale im powiedziałem, że się już dość w życiu nabiegałem.
— A jak ci się wtedy udało?
— Mówili, że czyjś zegarek musiał wtedy źle chodzić. Nie wiem, ja tam po prostu biegłem… teraz to, prawdę mówiąc, mało z tego pamiętam, a to, co pamiętam, mi się zlewa…
Oprócz medalu w pudełku była też talia kart spiętych gumką. Johnny wyjął je i zdjął gumkę. Karty były z wizerunkami samolotów.
Johnny wyjął z kieszeni piątkę trefl. Była mniej zużyta, ale nie ulegało wątpliwości, że jest z tej samej lub identycznej talii. Dodał ją do pozostałych i założył gumkę, po czym odłożył do pudełka obok medalu.
Читать дальше