Dijkstra zakrył mikrofon ręką i wrzasnął na drugiego dyżurnego:
– Magnetofon!
Kiedy szpule magnetofonu zaczęły się obracać, Dijkstra odsunął dłoń od mikrofonu i bardzo wyraźnie powiedział:
– “Freya”, tu Pilot Maas. Zrozumiałem, że nie chcecie przyjąć ekipy cumowniczej. Zrozumiałem, że mam odwołać start pilotów. Proszę o potwierdzenie.
– Pilot Maas, tu “Freya”. Potwierdzam. Potwierdzam.
– “Freya”, podaj szczegóły sytuacji wyjątkowej.
Przez dziesięć sekund głośnik milczał, jakby tam, na morzu, na mostku “Freyi”, toczyły się jakieś konsultacje. Potem w ośrodku kontroli zagrzmiał znowu głos Larsena.
– Pilot Maas, tu “Freya”. Nie mogę na razie podać szczegółów. Mogę tylko powiedzieć, że jeśli będą jakiekolwiek próby zbliżenia się do “Freyi”, zostaną zabici ludzie. Trzymajcie się z daleka. Nie próbujcie sami kontaktować się z “Freya” przez radio. Zgłoszę się ponownie o godzinie dziewiątej zero zero. W ośrodku kontroli ma być obecny dyrektor portu. Wezwijcie go. To wszystko.
Głos zamilkł, rozległ się wyraźny trzask wyłącznika. Dijkstra próbował jeszcze nawiązać kontakt dwa lub trzy razy, ale bez powodzenia. Spojrzał niepewnie na kolegę.
– Co to może znaczyć, u diabła?
Drugi kontroler, Schipper, wzruszył tylko ramionami.
– Nie podoba mi się głos kapitana Larsena – powiedział. – Mam wrażenie, że on jest w niebezpieczeństwie.
– Mówił coś o zabijaniu ludzi – zastanawiał się głośno Dijkstra. – Kto niby ma ich zabić? Czy to bunt na pokładzie? A może ktoś wpadł w szał?
– Zanim to wyjaśnimy, lepiej zróbmy to, czego żądał – poradził Schipper.
– Słusznie. Ty zadzwoń do dyrektora, a ja połączę się z kutrem i z tymi pilotami na Schiphol.
Kuter wiozący ekipę cumowniczą parł do przodu, sapiąc ciężko, ze stałą szybkością dziesięciu węzłów. Do “Freyi” miał jeszcze trzy mile wyjątkowo dziś gładkiego i spokojnego morza. Zapowiadał się piękny wiosenny poranek, bardzo ciepły jak na tę porę roku. Z odległości trzech mil masyw tankowca robił już wielkie wrażenie, toteż Holendrzy, którzy mieli pomagać przy jego cumowaniu, z zaciekawieniem wyciągali szyje. Żaden nie pomyślał nic szczególnego, gdy martwy dotąd radiotelefon wiszący obok sternika nagle szczęknął i zagadał. Szyper chwycił słuchawkę i przycisnął ją do ucha. Silnik zagłuszał jednak rozmowę, więc szyper przełączył go na jałowy bieg i poprosił o powtórzenie. Ledwie je usłyszał, położył ster ostro na prawą burtę; kuter zatoczył duże półkole.
– Wracamy do domu – oświadczył sternik zaskoczonym ludziom na pokładzie. – Tam jest coś nie w porządku. Kapitan Larsen nie przygotował jeszcze dla nas śniadania.
Kuter odpłynął w stronę Hook. Za jego rufą masyw “Freyi” znów zaczął maleć, aż stopił się z horyzontem.
Na lotnisku Schiphol pod Amsterdamem dwaj piloci – znawcy wód przybrzeżnych – szli szybko w stronę helikoptera Zarządu Portu, który miał ich zawieźć na pokład tankowca. Była to normalna praktyka; zawsze latali do czekających na nich statków śmigłowcem. Starszy 2 pilotów – szpakowaty mężczyzna, który już dwadzieścia lat spędził na morzu, miał licencję kapitana, a od piętnastu lat pracował u ujścia Mozy – niósł “brązową skrzynkę”: instrumentarium, które pozwalało sterować statkiem z dokładnością do jednego jarda, jeśli było to potrzebne; a mogło być potrzebne dzisiaj, zważywszy, że kadłub “Freyi” dzieliło od dna toru wodnego nie więcej niż dwadzieścia stóp, a tak zwany Kanał Wewnętrzny, który miała pokonać, był szerszy od niej samej zaledwie o piętnaście stóp. Kiedy schyleni, na zgiętych kolanach przemykali pod wirującym śmigłem, pilot helikoptera wychylił się z kabiny.,…
– Zdaje się, że tam coś nie gra! – starał się przekrzyczeć hałas silnika. – Musimy zaczekać.
Silnik zgasł, ale wielkie płaty długo jeszcze wirowały nad ich głowami, zanim wreszcie stanęły.
– Ale dlaczego, do cholery? – spytał młodszy z pilotów.
– A ja skąd mogę wiedzieć? – bronił się lotnik z helikoptera. – Dopiero co dostałem ten meldunek z Kontroli Mozy. Chyba po prostu statek nie jest jeszcze gotów do wejścia.
Kilka minut przed ósmą w uroczym wiejskim domku pod Ylaardingen zadzwonił telefon; dyrektor portu rotterdamskiego, Dirk van Gelder, jadł właśnie śniadanie.
– To do ciebie! – zawołała żona, która podniosła słuchawkę, po czym wróciła do kuchni, gdzie właśnie z ekspresu zaczęła się sączyć aromatyczna kawa. Van Gelder wstał od stołu, rzucił gazetę na krzesło i poczłapał w miękkich kapciach do przedpokoju. W miarę jak słuchał długiego potoku słów, jego twarz poważniała, a brwi coraz bardziej się marszczyły.
– Jak powiedział? Będą zabici?
Nowy strumień słów popłynął w słuchawce.
– Dobrze – mruknął Gelder – czekajcie tam na mnie. Będę za piętnaście minut.
Cisnął słuchawkę na widełki, kopnął pod szafę bambosze i w pośpiechu wcisnął buty i marynarkę. Po chwili był już przy drzwiach garażu. Kiedy wyprowadzał Mercedesa tyłem po żwirowej alejce, przypomniał mu się koszmarny sen, który prześladował go od dawna.
– Czyżby porwanie? Dobry Boże, tylko nie to!
Tymczasem na pokładzie “Freyi” kapitan Larsen został zmuszony do szczególnej wycieczki po swoim własnym statku: w świetle latarek oglądał ładunki wybuchowe, przymocowane do ścian zbiorników balastowych głęboko pod linią wodną. W drodze powrotnej widział, jak trzy mile od “Freyi” kuter z ekipą cumowniczą zawraca i odpływa ku brzegom. Jednocześnie po przeciwnej stronie, na pełnym morzu, pojawił się niewielki frachtowiec, płynący na południe. Najwyraźniej i on dostrzegł nieruchomego lewiatana, bo pozdrowił go radosnym gwizdaniem – ale nie zmienił kursu i nie zbliżył się.
Larsen obejrzał również ładunek umieszczony w środkowym zbiorniku na śródokręciu i te, które znalazły się w komorach balastowych pod nadbudówką. Nie potrzebował już schodzić w okolice magazynu farb.
Znał dobrze to miejsce i potrafił wyobrazić sobie skutki wybuchu podłożonej tam bomby.
O ósmej trzydzieści, kiedy Dirk van Gelder wbiegał do budynku Kontroli Mozy, by jak najszybciej przesłuchać taśmę, Thor Larsen wracał już pod eskortą do swojej kabiny. Nie mógł jakoś doliczyć się terrorystów. Jednego widział na pomoście dziobowym “Freyi”, jak owinięty w grubą kurtkę dla ochrony przed zimnem badał wzrokiem horyzont. Inny wspinał się na szczyt komina, by stamtąd, z wysokości stu stóp nad pokładem, prowadzić dalekosiężną obserwację. Trzeci czuwał na mostku, kontrolując ekrany radarów i sonarów, które pozwalały mu dostrzegać wszystko, co poruszało się w promieniu czterdziestu ośmiu mil wokół “Freyi”, a także kawał morza i dna morskiego pod nią. Z pozostałych czterech, dwóch – w tym herszt – było z kapitanem. Dwóch zatem brakowało: musieli kręcić się gdzieś po statku.
Szef terrorystów kazał mu znowu usiąść przy jego własnym stole. Palcami zabębnił po pudełku oscylatora, które przytroczył sobie do paska.
– Kapitanie, niech pan mnie nie zmusza do użycia tego przycisku. I niech pan nie myśli, że nie odważę się go użyć. Owszem, zrobię to, jeśli dojdzie tutaj do jakichś heroicznych błazenad albo jeśli moje żądania nie zostaną spełnione. A teraz proszę to przeczytać.
Podał Larsenowi trzy kartki gęsto zapisane maszynowym tekstem po angielsku. Larsen szybko i nieuważnie przebiegł po nim wzrokiem.
Читать дальше