Wzdrygnął się na tę myśl. W nieodległej przeszłości był taki czas, kiedy obojętnie patrzył na życie i śmierć. Nie zależało mu na pierwszym, nie bał się drugiego. Teraz, kiedy dwukrotnie otarł się o śmierć, odczucia zmieniły się. Chciał żyć, a pragnienie to kazało mu uzyskać odpowiedź na pytanie, dlaczego Black Kings nastają na jego życie. Kto im płaci? Czy sądzili, że wie coś, czego naprawdę nie wiedział, a może to z powodu tych jego podejrzeń dotyczących przyczyn śmiertelnych infekcji w Manhattan General?
Jack nie znał odpowiedzi na te pytania, jednak ponowny atak na jego życie utwierdził go w przekonaniu, że podejrzenia były uzasadnione. Teraz potrzebował dowodu.
Mniej więcej w połowie tych rozmyślań znalazł się naprzeciwko kolejnego sklepu z lekami. Ten był mały, zapewne zaopatrywali się w nim tylko najbliżsi mieszkańcy. Jack wszedł do środka i podszedł do aptekarza, który był chyba właścicielem i sprzedawcą w jednej osobie. Na plakietce z nazwiskiem zapisane było jedynie "Herman".
– Czy ma pan rymantadynę? – zapytał Jack.
– Kiedy ostatnio sprawdzałem, to była – odparł z uśmiechem Herman. – Ale to jest lekarstwo na receptę.
– Jestem lekarzem. Potrzebny mi tylko blankiet recepty.
– Czy mogę zobaczyć jakiś dokument?
Jack pokazał licencję stanową na wykonywanie zawodu lekarza.
– Ile pan potrzebuje?
– Pięćdziesiąt tabletek powinno wystarczyć. Nie należy przesadzać.
– Już podaję – odparł Herman. Zaczął odliczać tabletki na zapleczu sklepu.
– Ile czasu to zabierze?
– A jak długo może trwać liczenie do pięćdziesięciu?
– W sklepie, w którym byłem poprzednio, kazano mi czekać dwadzieścia minut.
– To był sklep należący do sieci, prawda? – zapytał Herman.
Jack skinął głową.
– Te sklepy w ogóle nie dbają o poziom usług. To normalny kryminał. I pomimo takiej jakości obsługi ciągle próbują nas, niezależnych, wypchnąć z interesu. Złoszczą mnie jak wszyscy diabli.
Jack znowu potaknął. Doskonale znał to uczucie. Obecnie żaden fragment ogólnie pojmowanej służby zdrowia nie był bez zarzutu.
Herman wyszedł z zaplecza, niosąc w ręku małą plastykową fiolkę z pomarańczowymi tabletkami. Położył ją obok kasy.
– Czy to wszystko? – zapytał. Jack skinął głową po raz trzeci.
Herman wyklepał formułkę o skutkach ubocznych oraz przeciwwskazaniach, wzbudzając niekłamany podziw Jacka. Zapłaciwszy, Jack poprosił jeszcze o szklankę wody. Herman podał mu plastykowy kubeczek z wodą. Jack zażył pierwszą tabletkę.
– Polecam się na przyszłość – powiedział na pożegnanie Herman.
Jack zdecydował się odwiedzić Glorię Hernandez. Zatrzymał taksówkę. Najpierw kierowca nie chciał się zgodzić na kurs do Harlemu, ale zmienił zdanie, gdy Jack przeczytał mu zasady wypisane na karcie przyczepionej do oparcia kierowcy.
Usiadł wygodnie, a samochód ruszył na pomoc, by następnie przeciąć miasto St. Nicholas Avenue. Spoglądając przez okno, obserwował, jak Harlem zmienia się z dzielnicy murzyńskiej w hiszpańską. W każdym razie wszystkie napisy były w języku hiszpańskim.
Gdy dotarli do celu, Jack zapłacił należność i wysiadł. Ulica tętniła życiem. Podniósł głowę i spojrzał na budynek, do którego zamierzał wejść. Kiedyś był to piękny jednorodzinny dom stojący w bogatej okolicy. Bez wątpienia widywał lepsze dni niż dom, w którym mieszkał Jack.
Kiedy Jack wchodził na brązowe kamienne schody, a potem do hallu domu, parę osób obserwowało go z zainteresowaniem. Czarno-białej posadzce brakowało kilku płytek.
Nazwiska wypisane na skrzynce pocztowej połączonej z domofonem wskazywały, że rodzina Hernandezów mieszka na drugim piętrze. Jack nacisnął przycisk dzwonka, chociaż miał świadomość, że urządzenie nie działa. Następnie spróbował otworzyć wewnętrzne drzwi. Podobnie jak w jego budynku, zamek magnetyczny w drzwiach został zepsuty dawno temu i nikt go nie naprawił.
Wszedł na drugie piętro i zapukał do drzwi mieszkania państwa Hernandezów. Nikt nie odpowiedział, zapukał więc ponownie, tylko głośniej. W końcu usłyszał dziecięcy głos pytający, kto tam. Odpowiedział, że jest lekarzem i chce rozmawiać z Glorią Hernandez.
Po krótkiej, szeptanej wymianie zdań, która dobiegła zza drzwi, uchylono je na długość łańcucha. Jack ujrzał dwie twarze. Wyżej była twarz kobiety w średnim wieku z rozwichrzonymi, tlenionymi włosami. Oczy miała przekrwione i podsiniaczone. Miała na sobie pikowaną podomkę. Pokasływała od czasu do czasu. Jej usta miały lekko purpurowy odcień.
Niżej widział twarz cherubinka – dziecka dziewięcio – może dziesięcioletniego. Nie był pewien, czy to chłopiec, czy dziewczynka. Włosy dziecka, czarne jak węgiel, zaczesane do tyłu, opadały na ramiona.
– Czy pani Hernandez? – zapytał blondynkę.
Dopiero gdy pokazał odznakę lekarską i powiedział, że przychodzi prosto z Manhattan General od pani Kathy McBane, kobieta otworzyła drzwi i zaprosiła go do środka.
Mieszkanie było małe i duszne. Ktoś usiłował je ożywić jaskrawymi barwami i plakatami filmowymi w języku hiszpańskim. Gloria natychmiast wróciła na tapczan, na którym odpoczywała, zanim przyszedł. Naciągnęła koc aż po uszy, najwyraźniej miała dreszcze.
– Przykro mi, że tak poważnie pani zachorowała.
– Okropnie – potwierdziła Gloria. Jackowi ulżyło, gdy usłyszał język angielski. Bardzo kaleczył hiszpański.
– Nie zamierzam pani niepokoić, ale jak pani zapewne wie, ostatnio kilka osób z pani działu poważnie zachorowało na różne choroby zakaźne.
Gloria otworzyła szeroko oczy.
– Przecież to tylko grypa, czyż nie? – zapytała wystraszonym tonem.
– Z pewnością tak właśnie jest. Katherine Mueller, Maria Lopez, Carmen Chavez i Imogene Philbertson cierpiały na zupełnie inne choroby niż pani, tego możemy być pewni.
– Dzięki Bogu – westchnęła i przeżegnała się wskazującym palcem prawej ręki. – Niech ich dusze spoczywają w pokoju.
– Niepokoi mnie to, że na ortopedii leżał pacjent o nazwisku Carpenter. Ostatniej nocy zapadł na chorobę bardzo podobną do tej, na którą pani cierpi. Czy to nazwisko mówi pani coś? Miała pani z nim jakiś kontakt?
– Nie. Pracuję w zaopatrzeniu szpitala.
– Wiem. Podobnie jak pozostałe wspomniane przeze mnie kobiety. W każdym przypadku jeden z pacjentów chorował na tę samą chorobę, którą zaraziła się któraś z pani koleżanek. Musi więc istnieć jakieś powiązanie i mam nadzieję, że pani pomoże mi je odnaleźć.
Gloria wyglądała na zakłopotaną. Zwróciła się do dziecka po imieniu. Juan zaczął w odpowiedzi mówić bardzo szybko po hiszpańsku. Jack domyślił się, że chłopak tłumaczy dla niej, widocznie nie wszystko zrozumiała.
Gloria wielokrotnie kiwała głową na potwierdzenie i powtarzała "si". Ale kiedy Juan skończył, spojrzała na Jacka, pokręciła głową i powiedziała, że nie.
– Żadnych powiązań. Nie widujemy pacjentów.
– Nigdy pani nie wchodziła do pokoju pacjenta?
– Nie.
Umysł Jacka intensywnie pracował. Zastanawiał się, o co jeszcze zapytać.
– Czy zeszłego wieczoru wydarzyło się w pracy coś niezwykłego?
Gloria wzruszyła ramionami i znowu zaprzeczyła.
– Pamięta pani, co robiła? Proszę opowiedzieć, jak mijała zmiana.
Gloria zaczęła mówić, ale wysiłek, jaki w to wkładała, wywołał gwałtowny atak kaszlu. Jack zamierzał poklepać ją po plecach, ale uniosła rękę, dając znak, że nie trzeba. Juan przyniósł jej szklankę wody, którą łapczywie wypiła.
Читать дальше