Fein przeszył ją wzrokiem.
– Mimo to napadł na funkcjonariusza policji.
– Nie, Lance, nic podobnego. Dobrze pomyśl, przyjacielu. Po pierwsze: ty, zastępca prokuratora okręgowego Lance Fein, wyciągnąłeś pochopne wnioski. Kazałeś swoim doborowym oddziałom ścigać niewinnego człowieka… i nie tylko niewinnego, ale w dodatku lekarza, który za grosze leczy ubogich, zamiast zbijać fortunę w prywatnym gabinecie. – Usiadła wygodnie i uśmiechnęła się. – Och, to naprawdę dobre. I tak, kiedy dziesiątki policjantów z bronią w ręku uganiają się po mieście za niewinnym człowiekiem, marnując Bóg wie ile pieniędzy podatników, jeden z funkcjonariuszy… młody, krzepki i porywczy… zapędza go w ślepy zaułek i zaczyna okładać pięściami. W pobliżu nie ma nikogo, więc ten młody gliniarz postanawia dać draniowi nauczkę. Biedny prześladowany doktor David Beck, w dodatku wdowiec, działał wyłącznie w samoobronie.
– Nikt tego nie kupi.
– Ależ tak, Lance. Nie chcę być zarozumiała, ale kto lepiej ode mnie potrafi wykorzystać to w sądzie? I zaczekaj, aż usłyszysz moje filozoficzne wywody na temat podobieństwa tej sprawy do afery z Richardem Jewellem… i nadgorliwości prokuratury, która tak bardzo chciała przypisać tę zbrodnię doktorowi Davidowi Beckowi, bohaterowi biedaków, że najwyraźniej podrzuciła dowody w jego miejscu zamieszkania.
– Podrzuciła? – Fein był bliski apopleksji. – Postradałaś rozum?
– Daj spokój, Lance, przecież wiemy, że doktor David Beck nie mógł popełnić tego morderstwa. Mamy niepodważalne alibi dostarczone przez zeznania czterech niezależnych świadków… Do licha, w razie potrzeby znajdziemy ich więcej! Nie ma żadnej wątpliwości, że on tego nie zrobił! A więc w jaki sposób znalazły się tam te wszystkie dowody? To pańska sprawka, panie Fein, oraz pańskich doborowych oddziałów. Kiedy z tobą skończę, Mark Fuhrman będzie przy tobie wyglądał jak sam Mahatma Gandhi.
Fein zacisnął pięści. Zrobił kilka głębokich wdechów, a potem wyciągnął się na krześle.
– W porządku – zaczął powoli. – Zakładając, że to alibi okaże się wiarygodne…
– Och, bez wątpienia.
– Zakładając, że tak, czego chcesz?
– No, cóż, to bardzo dobre pytanie. Wpakowałeś się, Lance. Jeśli go aresztujesz, wyjdziesz na idiotę. Jeśli tego nie zrobisz, też zrobisz z siebie durnia. Wcale nie jestem pewna, czy uda się jakoś tego uniknąć. – Hester Crimstein wstała i zaczęła przechadzać się po pokoju, jakby prowadziła wykład. – Zastanawiałam się nad tym, rozważyłam wszystkie możliwości i sądzę, że znalazłam sposób, by zminimalizować straty. Chcesz wiedzieć jaki?
Fein kolejny raz obrzucił ją gniewnym spojrzeniem.
– Słucham.
– W całej tej sprawie zrobiłeś jedną mądrą rzecz. Tylko jedną, ale może to wystarczy. Trzymałeś dziób z daleka od mediów. Podejrzewam, że głównie z tego powodu, by nie tłumaczyć się, jak to możliwe, że doktor wymknął się wam z rąk. To dobrze. Dzięki temu o cały ten raban w środkach przekazu można będzie obwinić anonimowego informatora. Oto co zrobisz, Lance. Zwołasz konferencję prasową. Powiesz im, że wszystkie przecieki to lipa, że doktor Beck jest poszukiwany jako ważny świadek, nic poza tym. Nie podejrzewasz go o popełnienie tej zbrodni… a nawet jesteś pewien, że jej nie popełnił… lecz wiadomo ci, że był jedną z ostatnich osób, które widziały ofiarę żywą, i dlatego chcesz z nim porozmawiać.
– To nie przejdzie.
– Och, przejdzie. Może nie jest to zbyt gładkie ani prawdziwe, ale przejdzie. Kluczem do tego będę ja, Lance. Jestem ci to winna, ponieważ mój klient uciekł. Dlatego ja, zaprzysięgły wróg prokuratury, poprę cię w tej sprawie. Powiem dziennikarzom, że ściśle współpracowałeś z nami, wykazując troskę o konstytucyjne prawa mojego klienta, a doktor Beck i ja w pełni popieramy twoje wysiłki i chętnie udzielimy ci wszelkiej możliwej pomocy w śledztwie.
Fein milczał.
– Jak już powiedziałam, Lance, mogę załatwić tę sprawę albo ciebie.
– A w zamian.
– Wycofasz wszystkie głupie zarzuty o napad na policjanta i opór przy aresztowaniu.
– Nie ma mowy.
Hester wskazała mu drzwi.
– No to do zobaczenia na zielonej trawce.
Fein lekko oklapł. Kiedy się odezwał, rzekł cicho:
– Jeśli dojdziemy do porozumienia… czy twój klient będzie współpracował? Odpowie na wszystkie moje pytania?
– Proszę, Lance, nie próbuj udawać, że możesz ze mną negocjować. Przedstawiłam ci warunki. Przyjmij je… albo spróbuj zaryzykować z prasą. Wybór należy do ciebie. Zegar tyka.
Znacząco poruszyła wskazującym palcem, imitując ruch wahadła.
Fein popatrzył na Dimonte’a. Ten w zadumie żuł wykałaczkę. Krinsky skończył rozmawiać i skinął głową do Feina. Zastępca prokuratora spojrzał na Hester i też kiwnął głową.
– A więc jak to rozegramy?
Obudziłem się, podniosłem głowę i o mało nie wrzasnąłem. Mięśnie nie tylko miałem zesztywniałe i obolałe – bolały mnie nawet takie części ciała, o których istnieniu nigdy nie myślałem. Spróbowałem wyskoczyć z łóżka. Ten szybki ruch był złym pomysłem. Bardzo złym. Powoli. Oto hasło tego ranka.
Najbardziej bolały mnie nogi, przypominając o tym, że pomimo niemal maratońskiego dystansu, jaki przebiegłem wczoraj, jestem w żałośnie kiepskiej formie. Spróbowałem obrócić się na bok. Odniosłem wrażenie, że pękają mi zaszyte rany w tych miejscach, które ugniatał Azjata. Przydałoby mi się kilka percodanów, ale wiedziałem, że przeniosłyby mnie na ulicę Niekumatych, a nie było to miejsce, w którym chciałem się teraz znaleźć.
Spojrzałem na zegarek. Szósta rano. Czas zadzwonić do Hester. Odebrała po pierwszym dzwonku.
– Udało się – powiedziała. – Jesteś czysty.
Poczułem tylko umiarkowaną ulgę.
– Co zamierzasz zrobić? – zapytała.
Piekielnie dobre pytanie.
– Sam nie wiem.
– Zaczekaj chwilkę. – W tle usłyszałem drugi głos. – Shauna chce z tobą porozmawiać.
Rozległy się szmery towarzyszące przechodzeniu słuchawki w inne ręce, a potem odezwała się Shauna:
– Musimy porozmawiać.
Shauna, nigdy nie bawiąca się w zbędne uprzejmości czy jałowe pogaduszki, wydawała się lekko spięta, a może nawet – co trudno sobie wyobrazić – wystraszona.
Moje serce zaczęło wyprawiać dziwne brewerie.
– Co się stało? – zapytałem.
– To nie na telefon.
– Mogę być u was za godzinę.
– Nie powiedziałam Lindzie o… hm… no wiesz.
– Może czas już to zrobić.
– Tak, pewnie. – A potem dodała zaskakująco czule: – Kocham cię, Beck.
– Ja ciebie też.
Ledwie żywy, powlokłem się wziąć prysznic. Przytrzymując się mebli, jakoś doszedłem na sztywnych nogach do łazienki. Stałem pod prysznicem, aż skończyła się ciepła woda. Kąpiel trochę złagodziła ból, ale niewiele.
Tyrese znalazł mi purpurowe welurowe wdzianko z kolekcji Ala Sharptona w stylu lat osiemdziesiątych. O mało nie poprosiłem go jeszcze o złoty medalion.
– Dokąd chcesz jechać? – zapytał.
– Na razie do mojej siostry.
– A potem?
– Chyba do pracy.
Tyrese pokręcił głową.
– Bo co? – spytałem.
– Siedzą ci na karku nieprzyjemni faceci, doktorze.
– Taak, też na to wpadłem.
– Bruce Lee tak łatwo nie odpuści.
Zastanowiłem się nad tym. Miał rację. Nawet gdybym chciał, nie mogłem po prostu wrócić do domu i czekać, aż Elizabeth znów spróbuje nawiązać kontakt. Przede wszystkim jednak miałem dość biernego oczekiwania. Najwyraźniej cierpliwość przestała być dewizą Becka. Co więcej, ci faceci z furgonetki z pewnością nie zapomną o wszystkim i nie zostawią mnie w spokoju.
Читать дальше