– Często tutaj bywasz, doktorze? – zachichotał Tyrese.
Nie fatygowałem się odpowiedzieć.
Brutus zatrzymał samochód przed jednym z takich walących się budynków. Smętną ruderę otaczał płot z siatki. Okna były zabite dyktą. Zauważyłem kartkę papieru naklejoną na drzwiach, zapewne ostrzeżenie, że dom jest przeznaczony do rozbiórki. Te drzwi też były z dykty. Uchyliły się. Wytoczył się z nich jakiś człowiek, osłaniając rękami oczy i chwiejąc się jak Dracula rażony światłem dnia.
Mój świat wciąż wirował.
– Chodźmy – rzekł Tyrese.
Brutus pierwszy wysiadł z samochodu. Otworzył mi drzwi. Podziękowałem mu. Wciąż milczał. Miał twarz Indianina ze sklepu z wyrobami tytoniowymi. Nie potrafiłbyś sobie wyobrazić, że mógłby się uśmiechnąć – i pewnie wolałbyś tego nie zobaczyć.
Po prawej siatka została przecięta i odchylona w bok. Przeszliśmy przez ten otwór. Utykający mężczyzna podszedł do Tyrese’a. Brutus zesztywniał, ale Tyrese uspokoił go machnięciem ręki. Kulawy i Tyrese przywitali się ciepło i wymienili skomplikowany uścisk dłoni. Potem rozeszli się w przeciwne strony.
– Wejdźmy do środka – powiedział do mnie Tyrese.
Wszedłem do budynku, wciąż otępiały. Najpierw poczułem smród, kwaśny odór moczu i charakterystyczną woń fekaliów. Coś tu palono – wydawało mi się, że wiem co – a wilgotny odór zastarzałego potu zdawał się wydobywać ze ścian. Ale poczułem coś jeszcze. Zapach… nie śmierci, lecz czegoś poprzedzającego ją, jak gangrena, jakby coś tutaj umierało i rozkładało się już za życia.
W środku było gorąco jak w piecu. Ludzkie istoty – może pięćdziesiąt, a może sto – zalegały na podłodze jak niedopałki na przystanku. Było ciemno. Najwidoczniej w budynku nie było światła, bieżącej wody ani jakichkolwiek mebli. Zabite deskami okna nie wpuszczały słońca, więc wnętrze oświetlały tylko wąskie i ostre jak kosa smugi, którymi wdzierało się przez szpary. Można było dostrzec zarysy i cienie, ale niewiele więcej.
Przyznaję, że mało wiem o narkotykach. W izbie przyjęć często widuję skutki ich zażywania. Osobiście jednak nigdy mnie nie interesowały. Najwyraźniej moją trucizną z wyboru jest alkohol. Mimo to widziałem dosyć, by się zorientować, że weszliśmy do meliny narkomanów.
– Tędy – powiedział Tyrese.
Ruszyliśmy w to morze ludzkiej nędzy. Brutus szedł przodem. Rozstępowało się przed nim, jakby był Mojżeszem. Ja szedłem za Tyrese’em. Tylko ogniki palących się fajek rozjaśniały ciemność. Przypominało mi to cyrk Barnuma i Baileya, w którym byłem jako dzieciak, albo nocne zabawy z latarkami. Właśnie tak to wyglądało. Mrok. Cienie. Błyski światła.
Nie grała muzyka. Niewiele rozmawiano. Słyszałem pomruki.
Słyszałem bulgotanie fajek. Co jakiś czas powietrze rozdzierały przeraźliwe, nieludzkie wrzaski.
Słyszałem również jęki. Ludzie uprawiali najbardziej wyuzdany seks, zupełnie jawnie, bezwstydnie, na oczach wszystkich.
Jedna z takich scen – oszczędzę wam szczegółów – sprawiła, że zamarłem ze zgrozy. Tyrese spojrzał na mnie z lekkim rozbawieniem.
– Jak nie mają pieniędzy, przychodzą robić to – wskazał ręką – za szprycę.
Żołądek podchodził mi do gardła. Popatrzyłem na Tyrese’a. Wzruszył ramionami.
– Handel, doktorze. Dzięki niemu kręci się ten świat.
Tyrese i Brutus szli dalej. Ja wlokłem się za nimi. Większość ścianek działowych dawno się zwaliła. Ludzie – starzy, młodzi, czarni, biali, mężczyźni, kobiety – zalegali wszędzie, bezwładnie jak szmaciane lalki.
– Jesteś ćpunem, Tyrese? – spytałem.
– Byłem. Wciągnąłem się, kiedy miałem szesnaście lat.
– Jak ci się udało przestać? Uśmiechnął się.
– Widzisz mojego Brutusa?
– Trudno go nie zauważyć.
– Powiedziałem mu, że dam mu tysiąc dolarów za każdy tydzień, który przeżyję bez ćpania. Brutus wprowadził się do mnie.
Pokiwałem głową. To wyglądało na skuteczniejszą kurację niż tydzień w klinice Betty Ford.
Brutus otworzył drzwi. W tym pomieszczeniu, chociaż też brudnym, były przynajmniej stoły i krzesła, a nawet lampa i lodówka. W kącie zauważyłem agregat prądotwórczy.
Weszliśmy z Tyrese’em do środka. Brutus zamknął za nami drzwi i pozostał na korytarzu. Byliśmy sami.
– Witaj w moim biurze – powiedział Tyrese.
– Czy Brutus w dalszym ciągu pomaga ci trzymać się z daleka od narkotyków?
Przecząco pokręcił głową.
– Nie, teraz pomaga mi TJ. Wiesz, o czym mówię?
Wiedziałem.
– I nie masz problemu z tym, co tu robisz?
– Mam mnóstwo problemów, doktorze. – Tyrese usiadł i zachęcił mnie gestem, żebym zrobił to samo. Spojrzał na mnie i nie spodobało mi się to, co zobaczyłem w jego oczach. – Ja nie jestem jednym z dobrych facetów.
Nie miałem pojęcia, co powiedzieć, więc zmieniłem temat.
– O piątej muszę być w Washington Square Park.
Odchylił się do tyłu.
– Wytłumacz mi, o co chodzi.
– To długa historia.
Tyrese wyjął pilnik i zaczął czyścić sobie paznokcie.
– Jak mój dzieciak zachoruje, idę do eksperta, no nie?
Kiwnąłem głową.
– Masz kłopoty z prawem, powinieneś zrobić to samo.
– Też mi porównanie.
– Dzieje się z tobą coś złego, doktorze. – Rozłożył ręce. – Zło to mój świat. Jestem w nim najlepszym przewodnikiem.
Opowiedziałem mu moją historię. Prawie wszystko. Kiwał głową, ale wątpię, czy mi uwierzył, kiedy stwierdziłem, że nie miałem nic wspólnego z tymi morderstwami. I wątpię, by się tym przejmował.
– W porządku – rzekł, gdy skończyłem. – Musisz się przygotować. Potem będziemy musieli jeszcze o czymś porozmawiać.
– O czym?
Tyrese nie odpowiedział. Podszedł do metalowej szafy stojącej w kącie pokoju. Otworzył ją kluczem, pochylił się i wyjął broń.
– Glock, dziecino, glock – powiedział, podając mi pistolet. Zesztywniałem. Przez moment ujrzałem czarno-czerwony obraz, który mignął mi przed oczami i umknął. Nie ścigałem go.
To było dawno. Wyciągnąłem rękę i wziąłem broń dwoma palcami, jakby mogła mnie oparzyć.
– Broń czempionów – dodał Tyrese.
Zamierzałem mu ją oddać, ale to byłoby głupie. Już zarzucano mi dwa morderstwa, napad na funkcjonariusza policji, stawianie oporu przy aresztowaniu i pewnie tuzin innych przestępstw popełnionych w trakcie ucieczki przed sprawiedliwością. Wobec takich zarzutów czym było nielegalne posiadanie broni?
– Nabity – ostrzegł Tyrese.
– Gdzie jest bezpiecznik?
– Usunięty.
– Och.
Uważnie obejrzałem pistolet, przypominając sobie, kiedy ostatni raz miałem broń w rękach. Dobrze było znów mieć ją w dłoni. Pewnie jej ciężar dodawał otuchy. Podobała mi się ta gładka i zimna stal w mojej dłoni, czułem jej ciężar. I nie podobało mi się to uczucie.
– Weź również to.
Podał mi coś, co wyglądało jak telefon komórkowy.
– Co to jest? – spytałem.
Tyrese zmarszczył brwi.
– A na co wygląda? Telefon komórkowy. Ma lewy numer. Nikt nie dojdzie po nim do ciebie, rozumiesz?
Pokiwałem głową. Nie znałem się na tych sprawach.
– Za tymi drzwiami jest łazienka – rzekł Tyrese, wskazując na prawo. – Nie ma prysznica, ale jest wanna. Zmyj z siebie ten smród. Załatwię ci jakieś czyste ubranie. Potem razem z Brutusem zawieziemy cię do Washington Square.
– Mówiłeś, że chcesz o czymś ze mną porozmawiać.
– Kiedy się przebierzesz – odparł Tyrese. – Wtedy porozmawiamy.
Читать дальше