– Nie możesz go teraz zostawić.
– No to popatrz.
– Działasz pochopnie.
– Dałam im słowo, że się odda w ich ręce.
– Pieprzyć twoje słowo. Najważniejszy jest teraz Beck, nie ty.
– Może dla ciebie.
– Stawiasz swoje dobro nad dobro klienta?
– Nie mogę pracować dla kogoś, kto tak postępuje.
– Komu wciskasz kit? Broniłaś wielokrotnych gwałcicieli.
Hester machnęła ręką.
– Idę.
– Jesteś cholerną, żądną sławy hipokrytką.
– Och, Shauno!
– Pójdę do nich.
– Co?
– Pójdę do prasy.
Hester przystanęła.
– I co im powiesz? Że nie chciałam bronić nieuczciwego mordercy? Wspaniale, idź. Wygrzebię tyle gówna na temat Becka, że Jeffrey Dahmer będzie przy nim wyglądał na wspaniałą partię.
– Nic na niego nie masz – powiedziała Shauna.
Hester wzruszyła ramionami.
– To jeszcze nigdy mnie nie powstrzymało.
Mierzyły się gniewnymi spojrzeniami. Żadna nie spuściła oczu.
– Uważasz, że moja reputacja się nie liczy – powiedziała nagle Hester łagodniejszym tonem. – Nie masz racji. Jeśli prokuratura nie może polegać na moim słowie, jestem bezużyteczna dla innych moich klientów. Także dla Becka. To proste. Nie pozwolę, by ucierpiała moja praktyka… i moi klienci… tylko dlatego, że twój chłopak zachował się jak niezrównoważony psychicznie.
Shauna pokręciła głową.
– Zejdź mi z oczu.
– Jeszcze jedno.
– Co?
– Niewinni ludzie nie uciekają, Shauno. A twój Beck? Sto do jednego, że to on zabił Rebeccę Schayes.
– Przyjmuję – odparła Shauna. – I ja też chcę ci jeszcze coś wyjaśnić, Hester. Powiedz jedno słowo przeciwko Beckowi, a będą potrzebowali chochli, żeby pozbierać twoje szczątki. Rozumiemy się?
Hester nie odpowiedziała. Zrobiła krok, zamierzając zostawić Shaunę. I w tym momencie zaczęła się kanonada.
Nisko pochylony, skradałem się po zardzewiałych schodach ewakuacyjnych i o mało z nich nie spadłem, kiedy nagle wybuchła strzelanina. Przywarłem do siatki podestu i czekałem.
Znów padły strzały.
Usłyszałem krzyki. Powinienem być przygotowany, ale i tak serce łomotało mi w piersi. Tyrese kazał mi wdrapać się tu i czekać na niego. Zastanawiałem się, w jaki sposób zamierza mnie stąd wyciągnąć. Teraz zaczynałem się już domyślać.
Odwróci ich uwagę.
W oddali ktoś wołał:
– Białas strzela na oślep!
Potem zawtórował mu drugi głos:
– Białas z bronią! Białas z bronią!
Znowu strzały. Nadstawiałem uszu, lecz nie słyszałem już szumu policyjnych krótkofalówek. Pozostałem w ukryciu i starałem się za dużo nie myśleć. Najwyraźniej w moim mózgu nastąpiło jakieś zwarcie. Trzy dni temu byłem oddanym lekarzem, pędzącym monotonny żywot. Od tej pory zdążyłem zobaczyć ducha, otrzymałem pocztę elektroniczną z zaświatów, stałem się podejrzanym nie o jedno, ale aż dwa morderstwa, pobiłem funkcjonariusza policji i poprosiłem o pomoc znanego dilera narkotyków.
Nieźle jak na siedemdziesiąt dwie godziny.
O mało nie parsknąłem śmiechem.
– Hej, doktorze.
Spojrzałem w dół. Stał tam Tyrese. Obok niego drugi czarnoskóry mężczyzna, dwudziestoparoletni, tylko trochę mniejszy od tego budynku. Wielkolud spoglądał na mnie zza szpanerskich „kij ci w oko” okularów, które idealnie pasowały do jego nieruchomej twarzy.
– Schodź, doktorze. Ruszamy.
Zbiegłem po schodach ewakuacyjnych. Tyrese wciąż rozglądał się na boki. Wielkolud stał nieruchomo, z rękami założonymi na piersi, w tak zwanej byczej pozie. Zawahałem się na ostatniej drabince, nie wiedząc, jak zeskoczyć z niej na ziemię.
– Hej, doktorze, dźwignia po prawej.
Znalazłem ją, pociągnąłem i drabinka zsunęła się w dół. Kiedy dotarłem na ziemię, Tyrese skrzywił się i pomachał ręką przed nosem.
– Chyba przejrzałeś, doktorze.
– Przykro mi, nie miałem czasu, by wziąć prysznic.
– Tędy.
Tyrese raźnie przeszedł przez podwórze na tyłach. Ja za nim, lekkim truchtem, żeby dotrzymać mu kroku. Wielkolud sunął w milczeniu, zamykając pochód. Wcale nie rozglądał się na boki, a mimo to miałem wrażenie, że niewiele uchodzi jego uwagi. Czekało na nas czarne BMW z przyciemnionymi szybami, sporą anteną i czarnymi tablicami rejestracyjnymi w srebrnych ramkach. Silnik pracował. Wszystkie drzwi były zamknięte, ale i tak słyszałem muzykę. Basy rapu zawibrowały mi w piersi jak kamerton.
– Ten samochód – zmarszczyłem brwi – nie zanadto rzuca się w oczy?
– Będąc gliniarzem szukającym białego jak lilia doktorka, gdzie zajrzałbyś na samym końcu?
Miał rację.
Wielkolud otworzył tylne drzwi. Muzyka uderzyła w moje uszy z siłą koncertu Black Sabbath. Tyrese gestem odźwiernego zaprosił mnie do środka. Wsiadłem. Zajął miejsce obok mnie. Wielkolud wcisnął się za kierownicę.
Niewiele rozumiałem z tego, co mówił raper z kompaktu, ale najwyraźniej był wkurzony na „człowieka”. Nagle zacząłem go rozumieć.
– To jest Brutus – powiedział Tyrese.
Mówił o wielkoludzie za kierownicą. Spróbowałem przechwycić jego spojrzenie w lusterku, ale widziałem tylko czarne okulary.
– Miło cię poznać – mruknąłem.
Brutus nie odpowiedział. Ponownie skupiłem uwagę na Tyresie.
– Jak ci się to udało?
– Paru moich chłopaków rozpoczęło strzelaninę na Sto Czterdziestej Siódmej Ulicy.
– Gliniarze ich nie złapią?
– Akurat – prychnął Tyrese.
– Tak po prostu?
– Tutaj, owszem, tak po prostu. Jest takie miejsce, budynek numer pięć z Hobart Houses. Płacę dozorcom dziesięć dolców miesięcznie, żeby stawiali kubły ze śmieciami przy tylnych drzwiach domów. W ten sposób blokuję dojazd. Gliny nie mogą przejechać. Dobry teren na takie manewry. Moi chłopcy postrzelają sobie trochę z okien, jak zresztą słyszysz. Zanim gliny dojadą na miejsce, ich już tam nie będzie.
– A kto krzyczał o białasie z bronią?
– Paru innych moich chłopców. Biegali po ulicy i pokrzykiwali o białym wariacie.
– Teoretycznie o mnie.
– Teoretycznie – przytaknął z uśmiechem Tyrese. – To miłe i ładne słowo, doktorze.
Położyłem głowę na oparciu. Byłem potwornie zmęczony. Brutus jechał na wschód. Przejechał przez ten wielki niebieski most – nigdy nie zapamiętam jego nazwy – przy stadionie Yankee, co oznaczało, że wjechaliśmy na Bronx. Na chwilę zsunąłem się niżej, żeby ktoś mnie nie zobaczył, ale zaraz przypomniałem sobie o przyciemnionych szybach. Rozejrzałem się wokół.
Jakbym znalazł się w piekle albo na planie jednego z tych katastroficznych filmów, których akcja toczy się po wojnie nuklearnej. Wszędzie wznosiły się resztki czegoś, co kiedyś mogło być budynkami, a teraz było ruinami w różnych stadiach rozpadu. Budynki sypały się, owszem, ale od wewnątrz, jakby coś trawiło ich szkielet.
Jechaliśmy jeszcze chwilę. Usiłowałem ogarnąć sytuację, lecz mój umysł wciąż natrafiał na blokady. Tkwiący we mnie lekarz rozpoznał objawy lekkiego szoku, ale pozostała część mojego ja nie dopuszczała takiej możliwości. Skupiłem uwagę na otoczeniu. Po chwili – gdy wjechaliśmy jeszcze głębiej w to morze ruin – coraz rzadziej dostrzegałem budynki nadające się do zamieszkania. Chociaż pewnie nie odjechaliśmy więcej niż kilka kilometrów od szpitala, nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy. Domyślałem się, że wciąż na Bronksie. Zapewne w jego południowej części.
Stare opony i porozpruwane materace leżały na środku drogi, jak ofiary wojny. Z wysokiej trawy sterczały kawały cementu. Wszędzie stały wraki samochodów i chociaż nigdzie nie paliły się ogniska, pasowałyby do tego krajobrazu.
Читать дальше