Carlson przez chwilę spoglądał na Stone’a.
– Jeśli państwo pozwolą, chciałbym wam pokazać kilka zdjęć. To będzie trochę nieprzyjemne, ale uważam, że konieczne.
Stone podał mu brązową kopertę. Carlson otworzył ją. Jedno po drugim, położył fotografie posiniaczonej Elizabeth na stoliku. Pilnie obserwował reakcję Parkerów. Kim Parker, zgodnie z oczekiwaniami, cicho krzyknęła. Twarz Hoyta Parkera wykrzywiła się w dziwnym grymasie, po czym zastygła w nieruchomą maskę.
– Skąd je wzięliście? – zapytał cicho.
– Widzieliście je już wcześniej?
– Nigdy – powiedział.
Spojrzał na żonę. Przecząco pokręciła głową.
– Pamiętam, że miała te siniaki – powiedziała.
– Kiedy?
– Nie przypominam sobie dokładnie. Niedługo przed śmiercią. Tylko że kiedy je widziałam, były mniej… – szukała odpowiedniego słowa – widoczne.
– Czy córka mówiła, w jaki sposób się tak potłukła?
– Powiedziała, że miała wypadek samochodowy.
– Pani Parker, sprawdziliśmy w jej firmie ubezpieczeniowej. Nigdy nie zgłosiła roszczeń. Sprawdziliśmy akta policyjne. Nikt nie odnotował żadnego wypadku. Nie ma nawet żadnego policyjnego raportu.
– Co chce pan przez to powiedzieć? – wtrącił się. Hoyt.
– Tylko to: jeśli córka państwa nie miała wypadku, skąd wzięły się te siniaki na jej ciele?
– Sądzicie, że pobił ją jej mąż?
– Pracujemy nad tą teorią.
– Opartą na czym?
Agenci zawahali się. To wahanie mogło oznaczać wyłącznie jedno: nie przy matce, nie przy cywilach. Hoyt natychmiast to zrozumiał.
– Kim, czy będziesz miała coś przeciwko temu, że przez chwilę sam porozmawiam z panami?
– Ależ skąd. – Wstała na miękkich nogach i chwiejnie poszła w kierunku schodów. – Będę w sypialni.
Kiedy znikła im z oczu, Hoyt rzekł:
– W porządku, słucham.
– Sądzimy, że doktor Beck nie tylko pobił pańską córkę – powiedział Carlson. – Uważamy, że ją zamordował.
Hoyt powiódł wzrokiem od Carlsona do Stone’a i z powrotem, jakby czekając na puentę. Kiedy jej nie usłyszał, ruszył w kierunku fotela.
– Czekam na wyjaśnienia.
Co jeszcze ukrywała przede mną Elizabeth? Idąc Dziesiątą Aleją w kierunku parkingu, raz po raz usiłowałem uznać te fotografie za dokumentację obrażeń odniesionych w wypadku samochodowym. Pamiętałem, jak Elizabeth zbyła tę sprawę machnięciem ręki. Zwyczajna stłuczka, powiedziała. Nic specjalnego. Kiedy zapytałem o szczegóły, odpowiedziała wymijająco.
Teraz wiedziałem, że mnie okłamała.
Mógłbym wam powiedzieć, że nigdy mnie nie okłamywała, ale – w świetle tego ostatniego odkrycia – zabrzmiałoby to zupełnie nieprzekonująco. Mimo wszystko było to jej pierwsze kłamstwo, które odkryłem. Choć pewnie oboje mieliśmy swoje sekrety.
Kiedy dojechałem do parkingu, zauważyłem coś dziwnego – a raczej powinienem powiedzieć, kogoś dziwnego. Na rogu stał mężczyzna w brązowym prochowcu.
Patrzył na mnie.
I wyglądał dziwnie znajomo. Wiedziałem, że go nie znam, a mimo to miałem lekkie déjà vu. Już gdzieś widziałem tego człowieka. Nawet dziś rano. Gdzie? Przebiegłem myślami wydarzenia tego ranka i oczami duszy zobaczyłem go.
O ósmej rano zatrzymałem się, by wypić kawę. Mężczyzna w brązowym płaszczu był tam, na parkingu Starbucks.
Czy byłem tego pewny?
Nie, jasne, że nie. Odwróciłem głowę i pospieszyłem do budki strażnika. Dozorca parkingu – według tabliczki na piersi Carlo – oglądał telewizję i jadł kanapkę. Przez pół minuty nie odrywał oczu od ekranu, zanim przeniósł spojrzenie na mnie. Potem powoli strzepnął okruchy z rąk, wziął mój bilet i opieczętował go. Szybko zapłaciłem, a on dał mi klucz.
Mężczyzna w brązowym prochowcu wciąż tam był.
Idąc do mojego samochodu, bardzo starałem się nie patrzeć w jego stronę. Wsiadłem, ruszyłem, a kiedy wyjechałem na Dziesiątą Aleję, spojrzałem w lusterko.
Człowiek w brązowym płaszczu nawet na mnie nie spojrzał. Obserwowałem go, dopóki nie skręciłem ku West Side Highway. Ani razu nie popatrzył w moją stronę. Paranoja. Robiłem się stukniętym paranoikiem.
Dlaczego Elizabeth mnie okłamała?
Zastanawiałem się nad tym, ale nic nie wymyśliłem.
Miałem jeszcze trzy godziny czasu do wiadomości z Bat Street. Trzy godziny. Człowieku, musisz się czymś zająć. Nieustanne rozmyślanie o tym, jaka wiadomość może na mnie czekać na drugim końcu tego internetowego połączenia, wyraźnie źle wpływała na błonę śluzową mojego żołądka.
Wiedziałem, co muszę zrobić. Po prostu usiłowałem odwlec nieuniknione.
Kiedy wróciłem do domu, dziadek siedział w swoim ulubionym fotelu… sam. Telewizor był wyłączony. Pielęgniarka terkotała po rosyjsku przez telefon. Nie przepracowywała się. Będę musiał zadzwonić do agencji i poprosić o inną.
Dziadek miał w kącikach ust kawałeczki jajka, więc wyjąłem chusteczkę i delikatnie wytarłem je. Nasze spojrzenia spotkały się, lecz on był zapatrzony gdzieś w dal. Zobaczyłem nas wszystkich razem nad jeziorem. Dziadek przybrał swoją ulubioną postawę „przed i po”. Odwrócił się bokiem, wypiął brzuch i krzyknął „Przed!”, a potem wciągnął go i zawołał „Po!”. Robił to doskonale. Mój ojciec ryczał ze śmiechu. Miał wesoły, zaraźliwy śmiech. Swobodny, niewymuszony. Ja też się tak śmiałem. Przestałem po jego śmierci. Już nigdy potem nie śmiałem się w ten sposób. Wydawało mi się, że byłoby to nieprzyzwoite.
Słysząc moje kroki, pielęgniarka pospiesznie zakończyła rozmowę i z promiennym uśmiechem wmaszerowała do pokoju. Nie odwzajemniłem jej się tym samym.
Zerknąłem na drzwi do piwnicy. Wciąż odwlekałem nieuniknione.
– Zostań przy nim – powiedziałem.
Pielęgniarka skinęła głową i usiadła.
Piwnicę wybudowano w czasach, zanim ludzie zaczęli starannie wykańczać takie pomieszczenia, i to rzucało się w oczy. Niegdyś brązowa wykładzina była poplamiona i powybrzuszana od wilgoci. Do nasmołowanych ścian przyklejono imitujące cegły płytki z jakiegoś dziwacznego plastiku. Niektóre odkleiły się i spadły na podłogę, inne przekrzywiły, ale jeszcze się trzymały, jak kolumny Akropolu.
Na środku pomieszczenia stał stół do ping-ponga – zielony blat od wielokrotnego mycia przybrał modny, prawie miętowy odcień. Podarta siatka wyglądała jak barykada po ataku francuskich wojsk. Paletki były zdarte do żywego drewna.
Na stole do ping-ponga stało kilka kartonów częściowo pokrytych nalotem pleśni. Inne zalegały w kącie. W kufrach były stare ubrania. Nie Elizabeth. Jej ubraniami zajęły się Shauna z Lindą. Myślę, że dostała je Armia Zbawienia. Natomiast w kilku innych kartonach znajdowały się różne rzeczy. Jej rzeczy. Nie mogłem ich wyrzucić ani pozwolić, by używali ich inni ludzie. Sam nie wiem dlaczego. Czasem pakujemy stare rzeczy i chowamy je na strychu, nigdy nie zamierzając ich wyjmować, ale nie potrafimy się ich pozbyć. Pewnie tak samo jak marzeń.
Nie pamiętałem, gdzie to wetknąłem, lecz byłem pewien, że to tu jest. Zacząłem przerzucać stare fotografie, znów starając się nie patrzeć. Miałem w tym wprawę, chociaż z upływem czasu ich widok sprawiał mi coraz mniejszy ból. Kiedy zobaczyłem Elizabeth i siebie razem na jakimś wyblakłym zdjęciu wykonanym polaroidem, miałem wrażenie, że patrzę na obcych ludzi.
Nienawidziłem tego, co robiłem.
Grzebałem w pudle. Dotknąłem palcami czegoś zrobionego z filcu i wyjąłem numerek, który nosiła jako zawodniczka szkolnej drużyny tenisowej. Ze smutnym uśmiechem przypomniałem sobie jej opalone nogi i podskakujący na plecach warkocz, kiedy podbiegała do siatki. Na korcie jej twarz zawsze miała skupiony wyraz. Właśnie dzięki temu zwyciężała. Miała całkiem niezłe uderzenie i bardzo dobry serw, lecz przewyższała koleżanki umiejętnością koncentrowania się.
Читать дальше