Absolutny priorytet miał, pokryty warstwą zatrzymującego promienie gamma ołowiu, pojemnik zawierający osiemdziesiąt gramów bezcennego plutonu, który można było wykorzystać do celów wojskowych – tak jak kilka lat wcześniej wracający z Księżyca astronauci Apollo musieli zadbać przede wszystkim o próbki skał księżycowych. Chuck podniósł go i pobiegł do helikoptera, podczas gdy Darwin wyciągał z wejścia do reaktora ostatnią skrzynię z odpadami radioaktywnymi.
Minor wciąż zachowywał w pamięci idealnie wyraźny obraz Chucka trafionego tuzinem pocisków, kiedy dym rozproszył się na tyle, że biegnącego Amerykanina dostrzegli zbliżający się do wewnętrznego ogrodzenia wietnamscy snajperzy. Dar zastygł wtedy w miejscu. Wally i John znajdowali się już na pokładzie sea stalliona, on jednak pozostawał na zewnątrz, zaledwie niecałe sto metrów od dwudziestu pięciu wyborowych strzelców armii Wietnamu Północnego, którzy właśnie podziurawili kulkami Chucka. Choć czas wydawał mu się wówczas straszliwie zdeformowany, wiedział, że nie zdąży sięgnąć po karabin ani pobiec, żeby się ukryć. Patrzył na przesuwające się w jego kierunku lufy AK-47. Wydawało mu się, że widzi ich ruch w zwolnionym tempie. Nagle pojawił się nad nimi śmigłowiec szturmowy Huey, także poruszając się osobliwie powoli. Jego działko Gatling obracało się i strzelało milcząco, w każdym razie Darwin niczego nie słyszał; dziesiątki nabojów przelatywały i spadały, błyskając w promieniach wschodzącego słońca. A odbijające się od mosiądzu łusek światło stanowiło naprawdę piękny widok, oczywiście wyłącznie z estetycznego punktu widzenia. Nagle dużą grupę wietnamskich snajperów przesłoniły chmury pyłu. A kiedy pył opadł, wraz z nim runęła na ziemię większość nieprzyjacielskich żołnierzy, jakby powalił ich zamaszysty cios niewidocznego Boga.
Minor przerzucił sobie przez ramię ciało Chucka, porwał z ziemi zbiornik z bezcennym plutonem i pobiegł do helikoptera.
Aż do dziś nie pamiętał lotu powrotnego do czekającego na nich lotniskowca – z wyjątkiem ostatniego spojrzenia na migoczący wśród wirującego dymu reaktor w Dalat. Wszystkie ściany siedmiokondygnacyjnego budynku były mocno podziurawione od kul. W stosunku do grubości ścian otwory były płytkie, lecz bardzo liczne. Worki z piaskiem, które we czterech z takim wysiłkiem wtargali na balkony, kompletnie zniknęły – materiał się rozdarł, piasek rozsypał.
Darwin nie pamiętał też lądowania na lotniskowcu. Niejasno przypominał sobie panujący na pokładzie chaos i chwilę, w której wniesiono go do zatłoczonego szpitala. Wojskowy chirurg, mężczyzna w średnim wieku, spytał go:
– Jak poważnie został pan ranny?
– Nie jestem ranny – odparł Dar. – Drasnęło mnie tylko kilka odbitych pocisków i betonowych odprysków.
Rozcięli mu buty, poprzecinali brudną, pokrwawioną bluzę munduru i spodnie, po czym obmyli i obejrzeli jego poranione ciało.
– Przykro mi, synu – stwierdził chirurg. – Mylisz się, niestety. Masz w swoim ciele przynajmniej trzy kulki z kałasznikowa.
Mimo iż został znieczulony, Minor nie martwił się o siebie. Przecież zaniósł do helikoptera sierżanta Carlosa. Nie mógł więc być poważnie ranny. Pociski AK-47, zanim dotarły do niego, prawdopodobnie straciły większość swojej kinetycznej energii przy uderzeniu w ścianę reaktora albo przejściu przez na wpół pusty worek z piaskiem. Nawet nie pamiętał, że go postrzelono.
Kiedy w końcu zbudził się po operacji i przespanych czterech dniach, powiedziano mu, że ogromny lotniskowiec jest obecnie tak przeładowany uciekinierami, że sprzęt latający, który znajdował się na jego pokładzie – łącznie ze śmigłowcami szturmowymi i sea stallionem, który wyratował ich z Dalat – spychano za burtę, do morza. Trzeba było zrobić miejsce dla kolejnych helikopterów przynoszących ważne osobistości z Sajgonu.
Dar znów zasnął. A po kolejnym przebudzeniu Sajgon upadł i zmienił nazwę na Ho Chi Minh. Ostatni dyplomaci i personel CIA wychodzili na dach amerykańskiej ambasady, skąd zabierały ich helikoptery. Tysiącom wietnamskich sojuszników zabroniono zaś wstępu do budynku, którego bronili ostatni marines. Potem sami marines wsiedli do helikopterów i odlecieli.
W końcu lotniskowiec skierował się do Stanów. Ważni politycy południowowietnamscy spali w kwaterach oficerskich poniżej, podczas gdy setki komandosów i marynarzy dosłownie leżało na pokładzie, tłocząc się pod pozostałymi helikopterami i bombowcami A-6 Intruder, gdzie wszyscy ci wyczerpani wojną żołnierze próbowali się ukryć przed deszczem, który teraz padał niemal bez przerwy.
***
Dar zgodził się opowiedzieć Sydney o Dalat, zasugerował jednak, że najpierw przygotuje dla niej i dla siebie obiad.
– Świetny makaron – zauważyła Syd, kiedy skończyła. Darwin pokiwał głową. Kobieta podniosła w obu rękach kubek z kawą. – Opowiesz mi teraz o Dalat? Znam tylko nagie fakty.
– Niewiele mogę do nich dodać – odrzekł Minor. – Spędziłem tam jedynie czterdzieści osiem godzin w roku 1975. Chociaż poleciałem do Wietnamu kilka lat temu… w 1997. Była to sześciodniowa wycieczka, która zaczęła się w Ho Chi Minh, a zakończyła w Dalat. Amerykanów nie zachęca się do odwiedzania tego kraju, chociaż lot do Wietnamu nie jest oczywiście nielegalny. Można wyprawić się na przykład z Bangkoku liniami wietnamskimi za dwieście siedemdziesiąt dolarów albo za trzysta dwadzieścia wygodniejszym samolotem linii tajskich. W Dalat możesz się zatrzymać w zapluskwionym budynku o szumnej nazwie Hotel Dalat, w tanim podrzędnym hoteliku Minh Tam albo w wietnamskiej wersji luksusowego pensjonatu, który nazywa się Anh Doa. Ja zamieszkałem właśnie w Anh Doa. Miał nawet basen.
– Myślałam, że nie latasz jako pasażer – zauważyła Syd.
– Wyjątek od reguły – wyjaśnił Darwin. – Tak czy owak, wycieczka okazała się bardzo przyjemna. Autokar jechał drogą krajową numer 20 ze stolicy Ho Chi Minh przez Bao Loc, Di Linh i Duc Trong. Głównie wśród ogromnych plantacji herbaty i kawy. Piękne, zielone widoczki… Potem wspięliśmy się na przełęcz Pren, która leży na południowym krańcu płaskowyżu Lang Biang. A za nim jedzie się już prościutko do miasta Dalat. – Sydney słuchała, nie przerywając. – Dalat słynie ze swoich jezior – ciągnął – które noszą takie nazwy jak Xuan Huong, Than Tho, Da Thien, Van Kiep czy Me Linh… śliczne nazwy i cudowne jeziora, chociaż nieco zanieczyszczone przez przemysł. – Kobieta czekała. – Jest tam dżungla – kontynuował – ale ponad miastem i porastają ją przede wszystkim sosny. Nawet lasy i doliny mają magiczne nazwy. Na przykład Ai An, co tłumaczy się jako „las namiętności” albo Tinh Yeu, czyli „dolina miłości”.
W tym momencie Syd odstawiła kubek z kawą.
– Dziękuję za szczegółowy opis, Darwinie, ale nie bardzo mnie interesuje wygląd okolic Dalat w roku 1997. Możesz mi opowiedzieć, co się tam zdarzyło w 1975? Opis tego incydentu nadal jest poufny, ale wiem, że właśnie za akcję w Dalat dostałeś Srebrną Gwiazdę i Purpurowe Serce.
– Wszystkim marines, którzy zostali do końca, dawali potem medale – odburknął Dar, popijając kawę. – Tak właśnie postępują kraje i armie, gdy zostaną pokonane: dekorują swoich żołnierzy medalami. – Sydney milczała cierpliwie. – No dobrze – powiedział. – Prawdę mówiąc, misja w Dalat ciągle jest automatycznie klasyfikowana jako tajna, ale tajna już być przestała. W styczniu 1997 roku gazeta codzienna o nazwie „Tri-City Herald” opublikowała opowieść o akcji. Kilka innych gazet przedrukowało ją na tylnych stronach. Nie czytałem tej historii, lecz opowiedział mi ją pracownik biura podróży, kiedy rezerwowałem miejsce na wycieczkę. – Syd bez słowa popijała kawę. – Niewiele mogę powiedzieć – zastrzegł się po raz kolejny. Jego głos nawet jemu samemu wydawał się chrypliwy. Pomyślał, że może się przeziębił. – W ostatnich dniach przed ewakuacją z Sajgonu Wietnamczycy z Południa przypomnieli nam, że zbudowaliśmy dla nich reaktor w Dalat. Zostało tam nieco materiału radioaktywnego, łącznie z osiemdziesięcioma gramami plutonu. Amerykańskie dowództwo nie chciało tego oddać komunistom. Znaleźli więc dwóch bohaterskich naukowców, Wally’ego i Johna, po czym wysłali ich do Dalat po te materiały, zanim Wietkong i armia Wietnamu Północnego wkroczy na teren reaktora. Naukowcy spakowali materiał i wrócili.
Читать дальше