Darwin siedział przez chwilę w milczeniu, rozmyślając o kwestiach związanych z matematyką chaosu, której poświecił większą część swojej pracy doktorskiej z fizyki. Sydney z kolei milcząco studiowała biblioteczkę z powieściami. W końcu mruknęła do siebie:
– Stephen King na górze po prawej, Z zimną krwią Trumana Capote’a parę półek niżej, również po prawej, Zabić drozda na drugiej półce od dołu, Na wschód od Edenu po lewej przy oknie. Wszystkie dzieła Hemingwaya…
– Hej, obejrzyj je – poprosił Dar. – Uwielbiam Hemingwaya.
– Wszystkie dzieła Hemingwaya na dolnej półce po prawej stronie – dokończyła Syd. – Wiem!
– Wątpię – odparł Minor z niejaką dumą.
– Biblioteczka jest pobieżną mapą Stanów Zjednoczonych – powiedziała Sydney. – Ustawiasz regionami. King jest na górze, tuż przy suficie, bo mieszka w Maine. Hemingway jest na dole, blisko otworu ogrzewania podłogowego, bo wygodnie sobie mieszkał w Key West…
– Na Kubie, ściśle rzecz biorąc – poprawił ją Darwin. – Niesamowite, że się domyśliłaś. A jak ty układasz na półkach swoje powieści?
– Kiedyś stawiałam według zależności między autorami – przyznała. – Wiesz, Truman Capote obok Harper Lee…
– Przyjaźń z dzieciństwa – stwierdził Dar. – Mały, wątły Truman był wzorem dla Dilla, bohatera, który pojawia się w Zabić drozda każdego lata.
Syd kiwnęła głową.
– W przypadku pisarzy nieżyjących system działał nieźle – ciągnęła. – Wiesz, Faulknera i Hemingwaya mogłam trzymać stale w tych samych miejscach. Natomiast książki żyjących twórców wciąż musiałam przenosić. Rozumiesz, w jednym miesiącu na przykład powieść Amy Tan stała blisko Tabithy King, a później przeczytałam w gazecie, że te dwie przestały z sobą rozmawiać. Więcej czasu zajmowało mi przestawianie książek niż czytanie, aż w końcu moja praca zaczęła cierpieć na tym hobby, ponieważ trwoniłam całe swoje dni na zamartwianiu się, czy John Grisham i Michael Crichton są nadal dobrymi kumplami, czy już nie…
– Jesteś stuknięta – ocenił Minor przyjaznym tonem.
– Taaa… – zgodziła się Sydney, podnosząc kubek z kawą.
Darwin zrobił wdech. Dobrze się bawił i musiał sobie wprost przypomnieć, że ta kobieta nie przyszła tutaj z powodu jego „zniewalającego” uroku, lecz dlatego iż była policjantką.
– Moja kolej – powiedział. Syd skinęła głową i wypiła łyk. – Masz mniej więcej trzydzieści sześć, trzydzieści siedem lat – oświadczył, rozpoczynając od najbardziej ryzykownego terytorium i szybko przechodząc do następnej kwestii. – Skończyłaś prawo. Mówisz prawie zupełnie bez akcentu, więc na pewno nie pochodzisz ze Wschodu. Niektóre samogłoski przeciągasz lekko w sposób typowy dla Środkowego Zachodu. Skończyłaś Northwestern University w Chicago?
– Nie, ale blisko, bo Uniwersytet Chicagowski – odparła, po czym dorzuciła: – I zapamiętaj sobie, że mam dopiero trzydzieści sześć lat. W ubiegłym miesiącu miałam urodziny.
– Główny oficer śledczy – kontynuował – każdego prokuratora okręgowego należy do najlepszych przedstawicieli organów ścigania – powiedział cicho, jak gdyby do siebie. – Dawni marshale. [US Marshal – funkcjonariusz amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości zajmujący się egzekucją wyroków sądowych; szeryf federalny.] Dawni wojskowi. Byli agenci FBI. – Popatrzył na Syd. – Ile lat przepracowałaś w Federalnym Biurze Śledczym? Siedem?
– Prawie dziewięć – odparła.
Wstała, podeszła do ekspresu, wróciła z gorącym dzbankiem i dolała im obojgu gęstej, czarnej cieczy.
– Okej… powód odejścia… – podjął Dar, po czym przerwał. Nie chciał poruszać w tej rozmowie tematów zbyt osobistych.
– Ależ próbuj. Dobrze ci idzie.
Sączył przez chwilę kawę, w końcu zaryzykował:
– Czyżby seksizm sztucznego pułapu? [Glass ceiling sexism (ang.) – zjawisko dyskryminacji w pracy. Termin z artykułu w „Wall Street Journal” używany powszechnie w USA.] Sądziłbym, że w FBI jest pod tym względem lepiej niż w policji.
Sydney kiwnęła głową.
– Pracują nad tym. Za jakieś dziesięć lat może udałoby mi się dojść tak wysoko jak moim kolegom z Biura. Mogłabym się zająć polityką albo zrobić karierę urzędasa, jak powiedział kiedyś pewien prezydent o pewnym dyrektorze FBI.
– Hm… zatem dlaczego odeszłaś…? – zaczął Darwin, lecz umilkł. Pomyślał o dziewięciomilimetrowym półautomacie, który Syd miała przy biodrze w kaburze wyposażonej w specjalny, otwierany jednym ruchem mechanizm. – Och, wiem, bardziej cię bawi działalność organów ścigania niż…
– Niż śledztwo – dokończyła za niego. – Zgadza się. A w FBI ostatecznie dziewięćdziesiąt osiem procent pracy to dochodzenie.
Dar potarł policzek.
– Pewnie. Za to jako główna oficer śledcza prokuratora stanowego możesz się zajmować tym, co bliskie twojemu sercu, a potem w odpowiednim momencie skopać drzwi frontowe w domu poszukiwanego przestępcy.
Posłała mu olśniewający uśmiech.
– Następnie zaś mogę skopać przestępców, którzy ukrywają się za tymi drzwiami.
– Często to robisz?
Uśmiech Sydney Olson osłabł, ale nie zgasł.
– Wystarczająco często, aby czerpać z tego zadowolenie.
– Dowodzisz też czasem specjalnymi ekipami dochodzeniowymi, złożonymi z przedstawicieli różnych organów ścigania. Tak jak przy południowokalifornijskiej operacji „Czystka”.
Jej uśmiech natychmiast zniknął.
– Tak – przyznała. – I mogę się założyć, że oboje… ty i ja mamy identyczną opinię na temat rozmaitych komisji śledczych, specjalnych ekip dochodzeniowych i zespołów roboczych.
– Piąte prawo Darwina – powiedział.
Syd uniosła brwi.
– Inteligencja każdego organizmu obniża się proporcjonalnie do ilości posiadanych przez niego głów – wyjaśnił.
Kobieta dopiła kawę, odstawiła ostrożnie kubek na podkładkę, pokiwała głową, po czym spytała:
– To prawo Karola Darwina czy doktora Darwina Minora?
– Nie sądzę, żeby Karol musiał kiedykolwiek zasiadać w jakiejś komisji śledczej lub współpracować z ekipami dochodzeniowymi – odparł Dar. – Pływał sobie tylko dookoła świata na statku „Beagle”, zażywał kąpieli słonecznych, a od czasu do czasu przyglądał się pożądliwie ziębom i żółwiom.
– Jakie są twoje pozostałe prawa?
– Prawdopodobnie będziesz je poznawać na bieżąco podczas naszej współpracy – odrzekł.
– Czy zatem będziemy współpracować?
Darwin rozłożył ręce.
– Wciąż usiłuję się domyślić, o co w tym wszystkim chodzi. Na razie niewiele wiem. Najprawdopodobniej stanowię dla ciebie swego rodzaju przynętę. Trzymasz się blisko mnie, bo masz nadzieję, że Przymierze wyśle przeciwko mnie kolejnych zabójców. W dodatku musisz mnie chronić. To oznacza, że nie możesz mnie spuścić z oczu przez całą dobę. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Niezła zabawa. – Rozejrzał się po salonie i aneksie jadalnym. – Nie jestem pewien, gdzie będziesz spała. Coś chyba jednak wymyślimy.
Sydney Olson przetarła czoło.
– W twoich snach, mój drogi. W nocy Departament Policji San Diego przyśle dodatkowe patrole. Mnie polecono obejrzeć jedynie twoje mieszkanie i zdać… cytuję: „raport oceniający jego bezpieczeństwo”. Koniec cytatu. Podpisano: Dickweed.
– No i? – spytał.
Syd znów się uśmiechnęła.
– Mogę mu szczęśliwie donieść, że mieszkasz w prawie opuszczonym magazynie, którego jedynie kilka części przekształcono w mieszkania. Na schodach nie znalazłam żadnych zabezpieczeń… chyba że uznać za strażników śpiących tam bezdomnych pijaczków. Na parterze, gdzie parkujesz swój pojazd stanowiący skrzyżowanie czołgu Sherman z autem sportowym, jest niewiele światła i również zero zabezpieczeń. Drzwi masz w porządku… wzmocnione, z trzema dobrymi zamkami i zasuwą… ale te okna to istny koszmar. Ślepy snajper bez celowania mógłby cię przez jedno z nich zastrzelić z pordzewiałego springfielda. Żadnych zasłon. Żadnych rolet. Żadnych firan. Jesteś ukrytym ekshibicjonistą, Darwinie?
Читать дальше