Pomyślmy. Gość dostaje straszny telefon od porywacza. Słyszy krzyk przerażonego albo cierpiącego syna. A dwie godziny później na podwórzu swojego domu kłóci się z asystentką, jak wykonać zamach? Gdzie tu sens?
Myron postanowił podejść bliżej. Nie było prostej drogi. Znowu krzaki, niczym manekiny na treningu futbolowym. Musiał dotrzeć do bocznej ściany domu i zajść ich od tyłu. Odbił w lewo i zaryzykował spojrzenie. Zażarta sprzeczka trwała. Dianę Hoffman zrobiła krok w stronę Jacka… i wymierzyła mu policzek.
Klaśnięcie przecięło noc jak kosa. Myron zamarł. Dianę Hoffman coś krzyknęła. Doszło go tylko jedno słowo: „drań”. Dianę pstryknęła niedopałkiem pod nogi Jacka i odeszła wzburzona. Jack spuścił wzrok, pokręcił głową i wszedł do domu. No, no, pomyślał Myron. Pewnie ma jakieś kłopoty z zamachem.
Pozostał za krzakiem. Z podjazdu dobiegł go odgłos ruszającego samochodu Dianę Hoffman. Czy grała jakąś rolę w tej sprawie? Przebywała w domu Coldrenów. Czy to ona była tajemniczym obserwatorem? Oparł się plecami o krzak i rozważył tę możliwość. Ale ledwie zaczął ją dopasowywać do całości, spostrzegł mężczyznę.
W każdym razie założył, że to mężczyzna. Z miejsca, gdzie przycupnął, nie dało się tego ustalić. Nie wierzył własnym oczom. Ależ się pomylił. Sprawca bynajmniej nie krył się w zaroślach. Myron patrzył w milczeniu, jak ubrana na czarno postać wyłazi z okna na piętrze. A konkretnie – jeśli pamięć go nie myliła – z okna sypialni Chada Coldrena.
Witamy!
Skulił się. Co teraz? Przydałby się plan. Plan? Świetnie. Ale jaki? Pochwycić typa od razu? Nie. Lepiej pójść za nim. Mógł doprowadzić do Chada Coldrena. I po sprawie.
Myron zerknął zza krzaka. Postać w czerni zeszła po białej kratownicy porośniętej bluszczem, z wysokości metra zeskoczyła na ziemię i natychmiast puściła się sprintem.
Wspaniale.
Pobiegł za mężczyzną, usiłując trzymać się jak najdalej od niego. Biegacz nie zwalniał kroku. Trudno było ścigać go bezgłośnie. Myron zachowywał dystans. Nie chciał, żeby tamten go spostrzegł. Poza tym istniało duże prawdopodobieństwo, że sprawca przyjechał tu samochodem albo podwiózł go wspólnik. Na pobliskich ulicach ruch był minimalny. Nie podobna nie usłyszeć zapuszczanego silnika.
I co wtedy? – zadał sobie pytanie.
Co, jeśli tamten dobiegnie do samochodu? Popędzić do swojego auta? To na nic. Pobiec za jego wozem? Bez sensu. Co robić?
Dobre pytanie.
Pożałował, że nie ma z nim Wina.
Ubrany na czarno mężczyzna biegł, biegł, biegł. Myron zaczął łapczywie łykać powietrze. Kogo gonił, na miły Bóg?! Złotego medalistę w maratonie?! Czterysta metrów dalej biegacz skręcił w prawo i zniknął mu z oczu. Zrobił to tak nagle, że Myron zadał sobie pytanie, czy tamten go spostrzegł. Niemożliwe. Myśliwy był za daleko, a zwierzyna nie miała powodu oglądać się za siebie.
Spróbował trochę przyśpieszyć, ale żwirowa droga wykluczała cichy bieg. Musiał jednak nadrobić dystans. Biegnąc na samych koniuszkach palców, niczym Baryszhikow gnany dyzenterią, modlił się, by nikt go nie zobaczył.
Dotarł do zakrętu. Ulica nazywała się Green Acres Road. W głowie, jak za naciśnięciem guzików szafy grającej, rozbrzmiała mu melodia piosenki ze starego serialu telewizyjnego. Nie mógł jej się pozbyć. Eddie Albert jeździł na traktorze. Eva Gabor otwierała pudła w apartamencie na Manhattanie. Sam Drucker machał ręką zza kontuaru swojego wielobranżowego sklepu. Pan Haney naciągał szelki kciukami. Wieprzek Arnold chrząkał.
Przeklęte parne powietrze!
Skręcił w prawo i spojrzał przed siebie.
Nic.
Green Acres to ślepa uliczka, przy której stało może z pięć domów na krzyż. Zapewne wspaniałych. Po obu stronach zaułka biegły bowiem ściany gęstych, wyniosłych krzewów (znowu krzewy!). Wjazdów strzegły bramy otwierane pilotami lub po wystukaniu odpowiedniego szyfru na domofonie. Myron zatrzymał się i spojrzał w głąb uliczki.
Gdzie się podział zbieg?
Zniknął bez śladu. Myron poczuł, że przyśpiesza mu puls. Jedyna droga ucieczki wiodła przez las pomiędzy rezydencjami. Pewnie pobiegł tamtędy – oczywiście, jeżeli próbował uciec, a nie zaszyć się w zaroślach. Mimo wszystko mógł zauważyć, że jest ścigany. A jeśli skrył się i przyczaił? Ukryłby zaatakować prześladowcę?
Mało pocieszające myśli.
Co teraz?
Myron zlizał pot z górnej wargi. W ustach miał potwornie sucho. Niemalże słyszał, jak się poci.
Weź się w garść, rozkazał sobie. Masz ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ważysz sto kilo. Chłop jak dąb. Jesteś właścicielem czarnego pasa taekwondo i dobrze wyszkolonym fajterem. Odeprzesz każdy atak.
Pod warunkiem, że napastnik nie jest uzbrojony.
Nie ma się co czarować. Wyszkolenie bojowe i doświadczenie pomagały, ale nikogo nie czyniły kuloodpornym. Nawet Wina. Oczywiście Win nie byłby taki głupi, żeby wpakować się w podobną kabałę. Myron nosił broń tylko wtedy, gdy uznał to za konieczne. Win natomiast nie rozstawał się z dwoma (lub więcej) pistoletami i sztuką białej broni. Wzór z jego arsenału powinny brać kraje Trzeciego Świata.
Co zatem zrobić?
Myron rozejrzał się na boki, lecz w wysokich, nieprzebytych ścianach z krzewów nie znalazł miejsca na kryjówkę. Pozostał więc jedynie las na końcu zaułka. Nieoświetlony, mroczny, gęsty, groźny.
Wejść do niego czy nie wejść?
I co by to dało? Nie wiedział, jak duży jest ten las ani dokąd biegnie, nie wiedział o nim nic. Szanse na odnalezienie zbiega zdawały się minimalne. Mógł co najwyżej liczyć na to, że tamten schował się wśród drzew, by zaczekać, aż prześladowca się wycofa.
Wycofa? Zabrzmiało to jak plan.
Myron wrócił do wylotu Green Acres. Skręcił w lewo, przeszedł sto jardów i zatrzymał się za jeszcze jednym krzakiem. On i krzaki byli już ze sobą po imieniu. Ten miał na imię Frank.
Spędził za nim godzinę. Nikt się nie pojawił.
Wspaniale.
Wstał, pożegnał się z Frankiem i ruszył do samochodu. Zbieg z pewnością uciekł przez las. Albo więc zaplanował drogę ucieczki albo, co bardziej prawdopodobne, znał teren. Mógł to być Chad Coldren. Ale mogło to również świadczyć, że porywacze nie działają w ciemno. W tym przypadku już pewnie wiedzieli, że Myron Bolitar zaangażował się w sprawę i że Coldrenowie nie zastosowali się do ich żądań.
Bardzo liczył na to, że Chad sfingował porwanie. A jeżeli nie, jeżeli naprawdę go porwano, co stąd wynikało? Zadając sobie pytanie, jak kidnaperzy zareagują na jego działania, przypomniał sobie ostatni telefon od nich i przyprawiający o ciarki, przeraźliwy krzyk chłopca.
„A tymczasem w okazałym dworze Wayne’a…”.
Głos narratora serialu Batman zawsze dosięgał go, gdy docierał do stalowej bramy rezydencji Lockwoodów. W rzeczywistości dom rodzinny Wina bardzo mało przypominał dom Bruce’a Wayne’a, choć panowała w nim podobna atmosfera. Do imponującej rezydencji na wzgórzu prowadził wspaniały wijący się podjazd. Było też mnóstwo trawy, której źdźbła utrzymywano cały czas w idealnej długości, niczym polityk swoje włosy w roku wyborów. Nie brakło też dorodnych ogrodów, wzgórz, basenu, stawu, kortu tenisowego, stajni i toru przeszkód dla koni.
W sumie bardzo okazała posiadłość Lockwoodów zasługiwała na miano „dworu”, cokolwiek to znaczyło.
Myron i Win mieszkali w domu gościnnym, czyli, jak nazywał go ojciec Wina – w „chacie”. Z odsłoniętymi belkami na suficie, podłogami z twardego drewna, kominkiem, nową kuchnią z wielką wyspą kuchenną pośrodku, pokojem do bilardu, nie wspominając o pięciu sypialniach oraz czterech łazienkach i jednej oddzielnej toalecie. Niezła chałupa.
Читать дальше