– A to ci gwarancja – zakpił Myron. – Nie wpadło ci nigdy do głowy, żeby zostać mechanikiem samochodowym?
Do baru wszedł Win. Podszedł prosto do stolika i usiadł.
– Zechciejcie łaskawie położyć ręce na stole – powiedział do Zony i Pata, swoje trzymając pod blatem.
Położyli.
– A teraz, pani Zorro, raczy pani zrzucić buciki.
– Pewnie, ślicznoto.
Jeden i drugi nie spuszczali z siebie oczu. Ani mrugnęli.
– To, niestety, nie zapewnia Myronowi bezpieczeństwa. Owszem, jeżeli nie wróci, mogę panią zabić. Wiem jednak, że nasz Pat dba o panią tyle co o zadek Patachona.
– Daję słowo, że nic się nie stanie – wtrącił Pat. Win zmierzył go krótko wzrokiem.
– Myron jedzie uzbrojony – zwrócił się ponownie do Zorry. – Pat prowadzi. Myron trzyma go pod lufą.
Zorra pokręcił głową.
– To nie wchodzi w grę.
– A zatem nici z umowy. Zorra wzruszył ramionami.
– W taki razie Zorra z Patem mówią wam adieu. Zorra i Pat wstali, żeby wyjść. Było pewne, że Win do nich nie zadzwoni.
– Muszę wiedzieć, co jest grane – szepnął mu do ucha Myron.
– To błąd – ostrzegł Win. – Ale decyzja należy do ciebie.
– Zgadzamy się – oznajmił Myron. Zorra usiadł.
– Myron zatrzyma komórkę – powiedział Win, mierząc do niego pod stołem z pistoletu. – Będę słyszał każde słowo.
– W porządku – przystał Zorra. Pat i Myron ruszyli do wyjścia.
– Aha, Pat – rzekł Win. Pat zatrzymał się.
– Jeżeli Myron nie wróci – dodał Win takim tonem, jakby pytał o pogodę – zabiję Zorrę albo nie. Zdecyduję we właściwym czasie. Bądź jednak pewien, że użyję moich znacznych wpływów, pieniędzy i wysiłku, żeby cię odnaleźć. Wyznaczę nagrody. Będę szukał. Nie spocznę. Znajdę cię. Dopadnę, ale nie zabiję. Zrozumiałeś?
Pat przełknął ślinę, skinął głową.
– Jedźcie.
Przy samochodzie Pat obszukał Myrona. Nic nie znalazł. Podał mu czarny kaptur.
– Załóż – polecił. Myron skrzywił się.
– Powiedz, że żartujesz.
– Załóż go. Połóż się na tylnym siedzeniu. Nie patrz w górę.
Myron przewrócił oczami, lecz spełnił polecenie. Przy jego wzroście ponad metr dziewięćdziesiąt nie było mu wygodnie, ale jakoś się zmieścił. Szlachetna postawa. Pat usiadł z przodu i zapalił silnik.
– Szybka rada – powiedział Myron.
– Co?
– Następnym razem spróbuj najpierw odkurzyć wóz. Tu z tyłu jest paskudnie.
Pat ruszył. Myron próbował się skupić, nasłuchując odgłosów, które zdradziłyby mu, dokąd jadą. W telewizji sprawdzało się to bez pudła. Bohater słyszał na przykład syrenę statku i stąd wiedział, że dojechał na nabrzeże dwunaste czy inne, po czym migiem nadjeżdżała odsiecz i go znajdowali. Ale do uszu Myrona docierały, co wcale nie dziwne, jedynie dźwięki ulicy: sporadyczne klaksony, przejeżdżające lub mijane samochody, głośno nastawione radia i tym podobne odgłosy. Starał się zapamiętać skręty i odległości, lecz szybko uświadomił sobie daremność tych starań. Za kogo się miał, za ludzki kompas?
Jazda trwała około dziesięciu minut. Za krótko, by wyjechać z miasta. Wskazówka: wciąż był na Manhattanie. Przydatna, że ho, ho. Pat zgasił silnik.
– Usiądź – powiedział. – Ale nie zdejmuj kaptura.
– Czy kaptur na pewno pasuje do tego przedstawienia? Chciałbym wypaść jak najlepiej w oczach Wielkiego Szefa.
– Powiedział ci ktoś kiedyś, że jesteś zabawny, Bolitar?
– Żebyś wiedział. Czarny kolor pasuje do wszystkiego. Pat westchnął. Niektórzy z nerwów uciekają. Niektórzy milkną. Niektórzy gadają. A niektórzy strzelają głupimi dowcipami.
Pat pomógł Myronowi wysiąść i poprowadził go, trzymając za łokieć. Myron powrócił do łowienia dźwięków. Zakwilił ptak. Mewa? W telewizji było to zjawisko nagminne. Ale w Nowym Jorku mewy nie tyle kwiliły, co odkasływały flegmę. Jeżeli w Nowym Jorku usłyszałeś mewę, to najpewniej znajdowałeś się nie nad wodą, tylko w pobliżu śmietnika. Próbował przypomnieć sobie, kiedy ostatnio widział w tym mieście tego ptaka.
Szli we dwóch – dokąd, nie miał pojęcia. Potknął się na nierównym chodniku, Pat go podtrzymał.
Kolejna cenna wskazówka. Znajdź miejsce na Manhattanie, gdzie jest nierówny chodnik. Hura, na dobrą sprawę miał gościa na widelcu.
Weszli po schodkach – chyba na ganek – i do pokoju, w którym panował większy gorąc i wilgotność niż w płonącej birmańskiej dżungli. Przez kaptur, który wciąż miał na głowie Myron, przesączało się światło – zapewne nagiej żarówki. Pomieszczenie cuchnęło pleśnią, parą i zaschniętym potem, podobnie jak najczęściej odwiedzana zapyziała sauna w klubie fitnessowym Jacka La Lanne'a. Trudno było oddychać przez materiał. Pat położył rękę na ramieniu Myrona.
– Siadaj – polecił, lekko je naciskając.
Myron usiadł. Usłyszał kroki Pata, a potem przyciszone głosy. Właściwie szepty. Głównie Pata. Z kimś się sprzeczał. Kroki powróciły. Zbliżyły się. Czyjeś ciało odcięło blask żarówki i Myrona otoczyła ciemność. Jeszcze jeden krok. Ktoś stanął nad nim.
– Cześć, Myron.
Ton drżącego męskiego głosu miał nieprzyjemne nosowe brzmienie, ale nie było wątpliwości. Myron nie odznaczał się szczególną pamięcią do nazwisk i twarzy, za to jeśli idzie o głosy, pamięć miał iście fonograficzną. Napłynęły wspomnienia. Mimo upływu lat natychmiast rozpoznał, z kim ma do czynienia.
– Cześć, Billy Lee – odparł zaginionemu Billy'emu Lee Palmsowi, dawnemu członkowi bractwa studenckiego, gwieździe drużyny baseballowej Uniwersytetu Duke'a, najlepszemu kumplowi Clu Haida, synowi Pani Moje Życie to Jedna Wielka Tapeta. – Pozwolisz, że zdejmę kaptur?
– Oczywiście.
Chwyciwszy kaptur od góry, Myron ściągnął go z głowy. Nad nim stał Billy Lee. Tak w każdym razie zakładał, gdyż wyglądało na to, że dawnego pięknego chłopca porwano i zastąpiono pulchniejszym duplikatem. Wydatne niegdyś kości policzkowe Palmsa sprawiały wrażenie wyklepanych młotem, tłusta skóra trzymała się jego obwisłych rysów, jakby ją właśnie zrzucał, oczy miał zapadnięte głębiej niż piracki skarb, a cerę szarą jak miejska ulica po deszczu. Sterczące na wszystkie strony przetłuszczone włosy były brudne jak włosy DJ – ów z MTV. Poza tym Billy Lee trzymał blisko jego twarzy broń wyglądającą na śrutówkę z uciętą lufą.
– Kilkanaście centymetrów od mojej twarzy trzyma jakiś obrzyn – powiedział Myron na użytek słyszącego go przez komórkę Wina.
Billy Lee zareagował chichotem, również brzmiącym znajomo.
– Bonnie Franklin – dorzucił Myron.
– Co?
– To ty poraziłeś mnie wczoraj paralizatorem. Billy Lee rozłożył ręce niesamowicie szeroko.
– Tak jest, dziecino!
– W makijażu wyglądasz znacznie korzystniej, Billy Lee.
Billy Lee znowu zachichotał, wymierzył obrzyn w Myrona i wyciągnął wolną rękę.
– Daj telefon – powiedział.
Myron zawahał się, ale na krótko. Billy Lee patrzył tępo zapadniętymi, wilgotnymi, lekko zaczerwienionymi oczami. Cały drgał. Jego wystające z krótkich rękawów ręce nosiły liczne ślady po nakłuciach. Wyglądał jak najdziksze nieobliczalne zwierzę – przyparty do muru, osaczony ćpun. Myron oddał mu komórkę. Billy Lee przyłożył ją do ucha.
– Win?
– Tak, Billy Lee – rozległ się wyraźny głos Wina.
– Idź do diabła!
Billy Lee ponownie zachichotał, a potem odciął ich od zewnętrznego świata, wyłączając telefon. W piersi Myrona zaczął wzbierać strach.
Читать дальше