Siwowłosy mężczyzna urwał i pokręcił głową na to wspomnienie.
– W niecałą godzinę później zorientowaliśmy się, że to zasadzka. Przez dwie noce i jeden dzień byliśmy ostrzeliwani przez nieprzyjaciela, przemykając się przez dżunglę jak jaszczurki… A nocami on szedł sam mimo ostrzału z moździerzy i mimo granatów. Żeby zabijać. Zawsze wracał przed świtem, po to, by zmuszać nas do posuwania się w kierunku bazy. Wtedy uważałem, że to zwyczajne samobójstwo!
– Dlaczego to robiliście? Musiał podać wam jakiś powód; byliście uczestnikami „Meduzy”, a nie żołnierzami.
– Mówił, że tylko w ten sposób wyjdziemy żywi, i była w tym pewna logika. Znajdowaliśmy się daleko za linią frontu; potrzebowaliśmy zapasów, jakie być może znaleźlibyśmy w bazie – gdyby udało nam się ją zdobyć. Mówił, że musimy ją zdobyć, że nie mamy wyboru. Gdyby któryś protestował, dostałby od niego kulę w łeb, o tym wiedzieliśmy… Trzeciej nocy zdobyliśmy tamten obóz i zastaliśmy owego Webba ledwie żywego, ale jeszcze oddychał. Odnaleźliśmy też dwóch zaginionych członków naszej grupy w bardzo dobrej kondycji i oszołomionych tym, co się wydarzyło. Biały i Wietnamczyk; Wietkong zapłacił im za schwytanie nas – podejrzewam, że za schwytanie jego.
– Kaina?
– Tak. Wietnamczyk pierwszy nas zobaczył i uciekł. Tego białego Kain zabił strzałem w głowę. Po prostu podszedł do niego i odstrzelił mu ją.
– Przeprowadził was z powrotem? Przez linię frontu?
– Tak, czterech z nas oraz tego Webba. Pięciu ludzi zginęło. Właśnie w czasie tej straszliwej drogi powrotnej zrozumiałem, dlaczego mogło być prawdą to, co mówiono: że był najlepiej opłacanym uczestnikiem „Meduzy”.
– Dlaczego?
– To był najbardziej bezwzględny człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkałem, najniebezpieczniejszy i o reakcjach nadzwyczaj łatwych do przewidzenia. Myślałem sobie wtedy, że dla niego to jest dziwna wojna; był jak Savonarola, ale bez zasad religijnych, miał tylko swoją własną dziwaczną moralność, która służyła jedynie jemu. Wszyscy byli jego wrogami – zwłaszcza przywódcy – i żadna ze stron nie obchodziła go ani trochę.
Mężczyzna w średnim wieku znowu przerwał, wzrok utkwił w rajzbrecie, a myślami znajdował się najwidoczniej o tysiące mil stąd, w przeszłości.
– Warto pamiętać, że w „Meduzie” znaleźli się rozmaici ludzie, desperaci. Wielu było opętanych nienawiścią do komunistów – zabij komunistę, a Pan Jezus się uśmiechnie; dziwaczne rozumienie nauki chrześcijańskiej. Inni – tacy jak ja – zostali przez Viet Minh okradzeni z wielkich fortun; nadzieję na ich odzyskanie dawało tylko zwycięstwo Amerykanów w tej wojnie. Francja pod Dien Bien Phu pozostawiła nas własnemu losowi. Ale było też kilkudziesięciu takich, co zorientowali się, że na „Meduzie” można zbić fortunę. W sakiewkach miewali często pięćdziesiąt, czasem siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów amerykańskich. Kurier biorący sobie połowę podczas dziesięciu, piętnastu kursów mógł osiąść w Singapurze albo Kuala Lumpur, albo stworzyć w Trójkącie własną siatkę do przemytu narkotyków. Niezależnie od ogromnych zarobków – i częstego wybaczania dawnych przestępstw – istniały niezliczone inne możliwości. Właśnie do tej ostatniej kategorii ludzi zaliczyłem owego bardzo dziwnego faceta. Był to najczystszej wody nowoczesny pirat.
Bergeron rozplótł dłonie.
– Chwileczkę. Użyłeś sformułowania: „akcja, którą dowodził”. W „Meduzie” brali udział wojskowi; czy jesteś pewny, że on nie był amerykańskim oficerem?
– Amerykaninem oczywiście tak, ale na pewno nie wojskowym.
– Dlaczego tak sądzisz?
– Nienawidził wszystkiego, co wojskowe. Jego niezadowolenie z dowództwa w Sajgonie wyrażało się w każdej decyzji, jaką podejmował; uważał przedstawicieli armii za durniów i ludzi niekompetentnych. W którymś momencie, w Tam Quan, przekazywano nam przez radio rozkazy. On przerwał nadawanie i powiedział dowódcy pułku, żeby się odpieprzył; nie zamierzał się podporządkować. Oficer raczej by tego nie zrobił.
– Chyba że przygotował się do porzucenia tego zawodu – stwierdził projektant. – Tak jak Paryż ciebie porzucił, a ty starałeś się, jak mogłeś, okradając „Meduzę”, rozwijając własną, niezbyt patriotyczną działalność – wszędzie tam, gdzie mogłeś.
– Moja ojczyzna zdradziła mnie, zanim ja ją zdradziłem, René.
– Wróćmy do Kaina. Mówisz, że nie używał nazwiska Bourne. Jakiego więc?
– Nie pamiętam. Jak mówiłem, dla wielu z nas nazwiska nie były ważne. Ja go znałem po prostu jako „Deltę”.
– Mekongu?
– Nie, chyba w alfabecie.
– Alfa, Bravo, Charlie… Delta – powiedział zamyślony Bergeron. – Ale w wielu operacjach pseudonim „Charlie” był zastępowany pseudonimem… „Kain”, ponieważ „Charlie” stało się synonimem Wietkongu. „Charlie” stał się „Kainem”!
– Zgadza się. Tak więc Bourne przesunął się o kilka liter i przyjął pseudonim „Kain”. Mógł wybrać „Echo” albo „Fokstrot”, albo „Zulus”. Dwadzieścia kilka innych. Jaka różnica? Do czego zmierzasz?
– On wybrał rozmyślnie pseudonim „Kain”! To imię coś symbolizowało! Chciał, żeby od początku było to jasne.
– Żeby co było jasne?
– Że Kain zastąpi Carlosa. Pomyśl! Carlos to po hiszpańsku Charles – Charlie. „Kain” pojawił się zamiast pseudonimu „Charlie” – Carlos! Taka była od początku jego intencja. Kain miał zastąpić Carlosa, i chciał, żeby Carlos o tym wiedział.
– Czy Carlos wie?
– Oczywiście! Rozchodzą się słuchy, w Amsterdamie i Berlinie, w Genewie i Lizbonie, no i tutaj, w Paryżu. Kain jest do wzięcia; można z nim zawierać kontrakty; jego stawki są niższe od honorariów Carlosa. On podkopuje! On stale podkopuje pozycję Carlosa.
– Dwóch matadorów na tej samej arenie. A może być tylko jeden.
– Będzie nim Carlos. Tamten zarozumiały wróbel wpadł w naszą pułapkę. Znajduje się gdzieś tutaj, dwie godziny jazdy dzielą go od Saint-Honoré.
– Ale gdzie?!
– Nieważne. Znajdziemy go. W końcu on nas znalazł. On wróci; jego „ja” każe mu to zrobić. A wtedy orzeł szybko zleci i pochwyci wróbla. Carlos go zabije.
Starzec poprawił sobie kulę pod lewą pachą, rozsunął czarną zasłonę i wszedł do konfesjonału. Nie czuł się dobrze; na jego twarzy pojawiła się śmiertelna bladość, cieszył się więc, że tamta postać w sutannie, za przezroczystą firanką, nie widzi go wyraźnie. Ten morderca nie dałby mu następnego zlecenia, gdyby wyglądał na zbyt znużonego, by je wykonać; a pracy potrzebował teraz. Pozostało mu tylko parę tygodni i miał pewne zobowiązania. Odezwał się:
– Angelus Domini.
– Angelus Domini, dziecię Boże – dobiegł go szept. – Czy twoje dni upływają w dostatku?
– Zbliżają się do kresu, ale uczyniono je dostatnimi.
– Tak… To będzie chyba ostatnie zlecenie, jakie dla mnie wykonasz. Jest ono jednak tak ważne, że twoje honorarium będzie pięć razy większe niż zwykle. Mam nadzieję, że ci się przyda.
– Dziękuję, Carlosie. A więc wiesz.
– Wiem. Oto co musisz zrobić w zamian i ta informacja musi opuścić ten świat razem z tobą. Nie ma tu miejsca na pomyłkę.
– Zawsze jestem dokładny. Spotkam swoją śmierć będąc dokładnym i tym razem.
– Umrzyj spokojnie, stary przyjacielu. To łatwiejsze… Pójdziesz do ambasady wietnamskiej i zapytasz o pewnego attaché nazwiskiem Phan Loc. Kiedy będziecie sami, przekaż mu te oto słowa; „Koniec marca 1968 roku, Meduza, sektor Tam Quan. Kain tam był. I jeszcze ktoś.” Zapamiętałeś?
Читать дальше