Jason złapał mężczyznę za szyję, ścisnął go za gardło i podniósł z siedzenia, a następnie lewą zakrwawioną dłonią przejechał mu po oczach. Potem poluzował ucisk na gardle mężczyzny i prawą ręką sięgnął po broń. Złapał za kolbę odpychając jednocześnie rękę mężczyzny; morderca wrzasnął, niemal oślepiony, nie mogąc dosięgnąć broni. Jason rzucił się na piersi przeciwnika, przyparł go do drzwi, lewym łokciem przygniatając mu gardło i krwawiącą lewą dłonią łapiąc za kierownicę. Spojrzał przez szybę i skręcił w prawo kierując samochód w stertę śmieci na chodniku.
Samochód zarył się w kupie odpadków – jak wielki, leniwy owad wpełzał w śmieci, swoim wyglądem zadając kłam aktom gwałtu, jakie się dokonywały w jego skorupie.
Mężczyzna wyrwał się spod Jasona i przeturlał na siedzeniu. Jason trzymał automat w ręce szukając palcami spustu – znalazł go. Zgiął rękę w przegubie i wypalił.
Niedoszły zabójca zwiotczał, a na jego czole ukazał się ciemnoczerwony otwór.
Na ulicy przechodnie spieszyli ku wypadkowi, spowodowanemu, jak zapewne uznali, karygodną lekkomyślnością. Jason cisnął trupa w poprzek siedzenia, a sam usiadł za kierownicą. Wrzucił wsteczny bieg, niezdarnie wymanewrował samochód ze śmieci, przez krawężnik na ulicę. Opuścił szybę i do nadbiegających niedoszłych wybawicieli krzyknął:
– Przepraszam bardzo! Wszystko w porządku! Po prostu trochę za dużo wypiłem!
Grupa zainteresowanych rozeszła się szybko – jedni gestami przywoływali Bourne’a do porządku, inni wracali do pozostawionych partnerów. Jason oddychał głęboko usiłując opanować mimowolne drżenie, które ogarnęło całe jego ciało. Wrzucił jedynkę: samochód skoczył do przodu. Z pamięci, która mu nie dopisywała, usiłował odtworzyć obraz Zurychu.
Orientował się z grubsza, gdzie jest – gdzie był – a co ważniejsze, dokładnie wiedział, jak się ma Guisan Quai do Limmat.
Machen Sie mal los! Der Guisan Quai!
Marie St. Jacques miała zostać zamordowana na Guisan Quai, a jej ciało wrzucone do Limmat. Było tylko jedno miejsce, w którym Guisan i Limmat się spotykały, a mianowicie ujście rzeki do Jeziora Zuryskiego od strony zachodniej. Gdzieś na pustym parkingu albo w opustoszałym ogrodzie z widokiem na wodę krępy, niski mężczyzna miał na rozkaz martwego pracodawcy dokonać egzekucji. Być może do tej pory zdążył już oddać strzał albo zatopić nóż po rękojeść – tego Jason nie mógł wiedzieć, ale musiał sprawdzić. Obojętne, kim czy też czym był, nie mógł ot tak po prostu sobie odejść.
Jako profesjonalista czuł jednak, że przede wszystkim powinien zboczyć w szeroką, ciemną aleję, którą miał przed sobą. Wiózł w samochodzie dwa trupy; stanowiły one ryzyko i obciążenie, które nie sposób było zlekceważyć. Cenne sekundy, które poświęci na pozbycie się niewygodnego ładunku, oszczędzą mu może spotkania z policjantem, który zaglądając do samochodu przez szybę zobaczyłby śmierć.
Ocenił to na trzydzieści dwie sekundy; wywleczenie z samochodu jego niedoszłych zabójców zajęło mu niespełna minutę. Kiedy utykając obchodził maskę samochodu zmierzając ku drzwiom, jeszcze raz na nich spojrzał. Leżeli koło siebie nieprzyzwoicie powykręcani pod obskurnym murem z cegieł. W ciemności.
Usiadł za kierownicą i wycofał samochód z alei.
Der Guisan Quai!
Dojechał do skrzyżowania i stanął na światłach. Światła. Po lewej stronie, kilka przecznic na wschód, widział światła wznoszące się łagodnym łukiem ku mrocznemu niebu. Most! Rzeka Limmat! Kiedy zapaliło się zielone światło, wykonał skręt w lewo.
Ponownie znalazł się na Bahnhofstrasse; po kilku minutach dotarł do General Guisan Ufer. Szeroka aleja biegła najpierw wzdłuż jeziora, a następnie rzeki. Wkrótce po lewej ręce dojrzał ciemne zarysy parku, latem stanowiącego raj dla spacerowiczów, teraz jednak całkiem wyludnionego i pogrążonego w mroku. Minął wjazd dla samochodów; nad białą nawierzchnią drogi wisiał ciężki łańcuch przymocowany do dwóch kamiennych słupków. Po chwili minął drugi wjazd, również zagrodzony łańcuchem, niby dokładnie taki sam, a jednak… Bourne zatrzymał samochód i rozejrzał się uważnie; podniósł leżącą na siedzeniu latarkę, którą zabrał swojemu niedoszłemu zabójcy, i włączył ją kierując snop światła na łańcuch. O co mogło chodzić? Co było nie tak?
Nie chodziło o łańcuch, lecz o to, co znajdowało się pod nim, na białej nawierzchni utrzymywanej w idealnej czystości przez służby parkowe. Widniały na niej ślady opon, wyraźnie nie pasujące do panującego wokół porządku. Latem nie zwróciłby na nie uwagi, ale teraz rzucały się w oczy. Miał wrażenie, jakby brudy ze Steppdeckstrasse przywędrowały aż tu.
Zgasił latarkę i odłożył ją na siedzenie. Nagle dojmujące pieczenie w rozbitej lewej ręce zlało się z koszmarnym bólem promieniującym z ramienia; Bourne wiedział, że musi starać się o nim zapomnieć, i w miarę możliwości zatamować krwawienie. Koszulę miał podartą; szarpnął za połę i oderwał kawałek materiału, którym owinął lewą dłoń, zaciągając supeł zębami i palcami prawej ręki. Więcej już nic nie mógł zrobić.
Sięgnął po pistolet, własność swojego niedoszłego zabójcy, i sprawdził magazynek. Był pełen. Odczekał, aż przejadą dwa zbliżające się samochody, następnie wyłączył reflektory i zawrócił; zatrzymał wóz tuż przy łańcuchu. Wysiadł, odruchowo sprawdzając, czy może stać na rannej nodze, po czym dokuśtykał do najbliższego słupka i z zamocowanego do niego stalowego kółka zdjął hak. Opuścił łańcuch na ziemię, najciszej jak potrafił, i wrócił do samochodu.
Wrzucił bieg, leciutko nacisnął na pedał gazu i wolno wjechał na rozległy, nie oświetlony parking; biała nawierzchnia skończyła się przechodząc w czarny asfalt, który sprawiał, że panujący wokół mrok wydawał się jeszcze gęstszy. Mniej więcej w odległości dwustu metrów biegła ciemna, prosta linia falochronu osłaniającego brzeg przed naporem wpadającej do Jeziora Zuryskiego rzeki Limmat. Dalej Jason widział światła statków kołyszących się majestatycznie na wodzie, a za nimi nieruchome światła Starego Miasta oraz niewyraźny blask reflektorów palących się na ciemnych przystaniach. Ogarniał to wszystko wzrokiem, ale horyzont go nie interesował – to, czego szukał, musiało znajdować się gdzieś w pobliżu.
Na prawo. Tak, na prawo. Ciemny kształt, ciemniejszy od falochronu, czarna plama na tle nieco jaśniejszej czerni, niewyraźna, ledwo dostrzegalna, ale jednak prawdziwa, w odległości stu metrów… teraz już dziewięćdziesięciu… osiemdziesięciu pięciu… Jason zgasił silnik i zatrzymał wóz. Siedział bez ruchu, wyglądając przez otwarte okno i usiłując dojrzeć coś więcej. Wiedział, że wiatr wiejący znad wody zagłuszył warkot jego silnika.
Jakiś dźwięk. Krzyk. Niski, stłumiony… krzyk przerażenia. Potem mocne pacnięcie, jakby odgłos ciosu, po nim drugie i trzecie. Znów krzyk, urwany w połowie, niosący się echem wśród ciszy.
Bourne wysiadł bezszelestnie z samochodu, z pistoletem w prawej ręce, z latarką w zakrwawionej i obolałej lewej, po czym najciszej jak umiał zaczął się skradać, kuśtykając, w stronę majaczącego niewyraźnie czarnego kształtu.
Najpierw dostrzegł to, co widział wówczas, kiedy niewielki czarny wóz znikał w mroku Steppdeckstrasse: błyszczący, pogięty zderzak, który lśnił teraz w blasku księżyca.
Cztery szybkie pacnięcia, odgłosy uderzeń dłoni o gołe ciało, odgłosy razów zadawanych w dzikim szale, i następujące po nich okrzyki przerażenia. Okrzyki natychmiast tłumione, przechodzące w ciche jęki, odgłosy szamotaniny – to wszystko dochodziło z wnętrza wozu!
Читать дальше