– Przynajmniej w Paryżu. Czego się dowiedziałeś?
– Że pod kamieniami żyją obrzydliwe robaki, które nie potrafią się wydostać na powierzchnię. Z drugiej strony, gdyby nawet im się to udało, co by im przyszło ze słonecznego blasku?
– Słońce oświetla, a ty nie, Aleks. Przestań mówić zagadkami. Zaraz muszę się zgłosić do odprawy.
– Mówiąc w największym skrócie, obmyślili plan, żeby ściągnąć cię do Hongkongu. Opierali się przy tym na…
– Daruj sobie – przerwał mu Dawid. – Po co?
– Podobno cię tam potrzebują. Nie ciebie, Webb, tylko Jasona Bourne'a.
– Ponieważ, jak twierdzą, Bourne już się tam znajduje. Mówiłem ci, co bredził McAllister. Czy on jest w to zamieszany?
– Tego się nie dowiedziałem, ale spróbuję coś z nich wycisnąć. Jest jedna rzecz, z której musisz sobie zdawać sprawę: stracili kontakt ze swoimi łącznikami, tak że nie wiedzą, kogo wynajęli ani co się właściwie dzieje. Twierdzą, że to tylko chwilowe zakłócenie, niemniej zgubili Marie. Do gry włączył się ktoś inny, kto także bardzo cię. potrzebuje.
Webb uniósł dłoń do czoła, a spod przymkniętych powiek popłynęły w ciszy łzy.
– Wróciłem, Aleks – wyszeptał wreszcie. – Wróciłem do miejsca, którego w ogóle nie pamiętam. Mój Boże, jak ja ją kocham! Jak jej potrzebuję!
– Opanuj się! – syknął Conklin. – Powiedziałeś mi wczoraj w nocy, że mam jeszcze tęgi łeb, choć ciało do kitu. Ty masz i jedno, i drugie! Odegraj się!
– W jaki sposób?
– Stań się tym, kim chcą, żebyś się stał: kameleonem! Przemień się w Jasona Bourne'a!
– To było tak dawno…
– Możesz to zrobić! Podejmij ich grę!
– Zdaje się, że nie mam żadnego wyboru, prawda?
Z głośników rozległo się ostatnie wezwanie do odprawy pasażerów udających się lotem numer 26 do Hongkongu.
Siwowłosy Havilland odłożył słuchawkę, oparł się głęboko w fotelu i spojrzał na McAllistera stojącego przy dużym, osadzonym na ozdobnym trójnogu globusie. Palec podsekretarza stanu spoczywał na południowych krańcach Chin, lecz jego oczy były skierowane na ambasadora.
– Załatwione – oznajmił dyplomata. – Wsiadł do samolotu.
– To straszne… – szepnął McAllister.
– Rozumiem, że może pan tak myśleć, ale zanim wyda pan ostateczny wyrok, proszę rozważyć wszystkie „za” i „przeciw”. Nas to już nie dotyczy. Od tej pory nie ponosimy najmniejszej odpowiedzialności za wydarzenia, jakie się rozegrają. Kontrolę przejęła inna, nieznana siła.
– Boże, to okropne!
– Czy pański Bóg wziął pod uwagę konsekwencje ewentualnej porażki?
– Dał nam wolną wolę. Ogranicza nas jedynie sumienie.
– To banały, panie podsekretarzu. Istnieje jeszcze coś takiego, jak większe dobro.
– A także ludzka istota, człowiek, którym manipulujemy, wpędzając go ponownie w koszmar, z którego dopiero co się otrząsnął. Czy mamy do tego prawo?
– Wiem tylko tyle, że na pewno nie mamy wyboru. On jest w stanie osiągnąć to, czego nie udałoby się dokonać nikomu innemu, pod warunkiem, że dostarczymy mu odpowiedni powód.
McAllister zakręcił globusem i podszedł do biurka ambasadora.
– Może nie powinienem tego mówić, ale powiem – wycedził, stając tuż przed Raymondem Havillandem. – Jest pan najbardziej niemoralnym człowiekiem, jakiego spotkałem.
– To pozory, panie podsekretarzu. Mam jedną zaletę, która przeważa wszystkie grzechy, jakie popełniłem lub popełnię. Użyję wszelkich środków, choćby najbardziej wstrętnych, żeby nie dopuścić do zagłady tej planety. W tym celu gotów jestem nawet poświęcić życie niejakiego Dawida Webba, jeśli potrzebuję go jako Jasona Bourne'a.
Ogromny samolot podchodził do lądowania na lotnisku Kai Tak, przebijając pasma mgły unoszące się nad Portem Wiktorii. Gęsta, poranna mgła zapowiadała kolejny wilgotny dzień. Poniżej, na wodzie, dżonki i sampany kołysały się wśród wielkich frachtowców, prostokątnych barek, sapiących, wielopokładowych promów i nielicznych wojskowych łodzi patrolowych. Kiedy samolot znalazł się nad lotniskiem w Koulunie, stłoczone na wyspie Hongkong drapacze chmur upodobniły się nagle do alabastrowych gigantów, sięgając ponad otulinę mgły i odbijając promienie wschodzącego słońca.
Webb spoglądał na rozciągający się w dole widok oczami człowieka znajdującego się pod ogromną presją, a jednocześnie trawionego palącą ciekawością. Gdzieś w tym kipiącym, przeludnionym mieście znajdowała się Marie – to była dominująca i zarazem najbardziej bolesna myśl. Jednak w jego duszy krył się także opanowany uczony, który spogląda z chłodnym zainteresowaniem w okular mikroskopu, starając się rozwiązać kolejną, pasjonującą zagadkę. To, co znajome, i to, co zupełnie obce, połączyło się w całość, wywołując strach i zdziwienie. Podczas seansów z Panovem w Wirginii Dawid, poddając się nieustającemu, bolesnemu sondowaniu, przeglądał setki folderów i zdjęć z miejsc, w których bywał niegdyś mityczny Jason Bourne. Wspomnienia powracały w pojedynczych błyskach, czasem zbyt krótkich i niewyraźnych, czasem w długich i szczegółowych sekwencjach, zdumiewających bogactwem detali. Patrząc teraz w dół wiedział, że widzi coś, co zna, lecz czego nie może sobie przypomnieć. Odwrócił wzrok i skoncentrował myśli na czekającym go dniu.
Jeszcze przed odlotem z Waszyngtonu zadzwonił do hotelu Regent w Koulunie i zarezerwował na tydzień pokój dla niejakiego Jamesa Howarda Cruetta, niebieskookiego mężczyzny z jednego ze spreparowanych przez Kaktusa paszportów.
– Zdaje się, że nasza firma zamawiała apartament 690 – dodał. – Dzień przyjazdu na pewno się nie zmieni, natomiast nie mam jeszcze pewności co do godziny.
W odpowiedzi usłyszał, że apartament będzie przygotowany. Pozostało tylko ustalić, komu ma to zawdzięczać. Będzie to jego pierwszy krok w kierunku Marie. Przedtem, w trakcie lub potem musi dokonać kilku zakupów; część nie powinna nastręczać żadnych problemów, inne mogły zabrać trochę czasu, lecz z pewnością nie będzie miał z tym większych trudności. Był to przecież Hongkong, miasto gotowe dostarczyć narzędzi zapewniających przetrwanie każdemu, kto za nie odpowiednio zapłaci, a zarazem jedyne cywilizowane miejsce na Ziemi, gdzie kwitły i rozwijały się bez przeszkód najróżniejsze religie i gdzie jedynym wyznawanym powszechnie bogiem był pieniądz. Marie ujęła to w taki sposób: „To jedyny powód istnienia tego miasta”.
Wilgotne powietrze wczesnego poranka było przesiąknięte wonią stłoczonych, spieszących się ludzi; zapach był dziwny, ale nie przykry. Chodniki spłukiwano z zapałem wodą, kałuże schły błyskawicznie, parując w promieniach słońca, a w wąskich uliczkach unosiła się woń gotowanych w oleju ziół, zachwalanych przez krzykliwych właścicieli małych lokali i obwoźnych barów na kółkach. Hałas wzmagał się z każdą chwilą – kakofonia wrzasków ludzi usiłujących sprzedać towar lub przynajmniej zainteresować nim kogoś z przechodniów. Hongkong stanowił kwintesencję filozofii przetrwania: tutaj mógł przeżyć jedynie ten, kto się o to pilnie starał, Adam Smith nie przewidział takiej możliwości, jego koncepcje gospodarki rynkowej nie miały tu racji bytu. To był Hongkong.
Dawid uniósł rękę, by zatrzymać taksówkę, wiedząc, że już kiedyś to robił, wiedząc, że widział już kiedyś drzwi, przez które wyszedł z budynku dworca lotniczego i wypełnione ludzkim mrowiem ulice. Nie pamiętał ich, ale wiedział, że powinien. Było to uczucie zarazem uspokajające i przerażające. Wiedział i jednocześnie nic nie wiedział. Czuł się jak marionetka w teatrze cieni, nie znając ani imienia odtwarzanej przez siebie postaci, ani tego, kto nim manipulował.
Читать дальше