– Idziemy do hangaru – szepnął Jason, szturchając komandosa w plecy. – Pamiętaj, jeżeli zaczniesz hałasować, nie będę musiał cię zabijać – oni to zrobią. A ja dzięki tobie będę miał okazję stąd uciec. Możesz być pewien. Padnij!
Z oddalonych od nich o trzydzieści metrów, przypominających wejście do pieczary wrót hangaru wyłonił się wartownik. Karabin miał przewieszony przez ramię i przeciągał się, ziewając. Bourne wiedział, że jest to właściwy moment do działania – lepsza okazja może się nie nadarzyć. Morderca leżał płasko przy ziemi, przygniatając ciałem związane drutem ręce, z rozwartymi ustami przyciśniętymi do ziemi. Jason wziął do ręki wolny koniec linki, szarpnął mordercę za włosy, odrywając jego głowę od ziemi i dwukrotnie okręcił mu sznur wokół gardła.
– Zaczniesz się wiercić, to się udusisz – szepnął wstając. Podbiegł do ściany hangaru, potem szybko zbliżył się do jego rogu i wyjrzał. Wartownik prawie nie ruszył się z miejsca. Jason natychmiast się zorientował, że mężczyzna sika. Całkiem naturalna czynność i doskonała okazja. Bourne wypadł zza budynku i rzucił do przodu, wybijając się prawą nogą jak startujący sprinter. Lewą stopą trafił żołnierza w plecy, a prawą ręką w kark. Wartownik runął nieprzytomny na ziemię. Jason zaciągnął go za róg hangaru, a potem do miejsca, w którym nieruchomo leżał morderca.
– Uczysz się, majorze – rzekł Bourne. Ponownie chwycił komandosa za włosy i odwinął mu nylonową linkę z szyi. Fakt, że linka mogła wcale nie udusić sobowtóra, podobnie jak okręcony wokół jego szyi luźny sznur do bielizny, był dla Delty świadectwem, że jego więzień nie ma wyobraźni przestrzennej; stany napięcia źle oddziaływały na jego umysł, szczególnie zaś groźba śmierci. Była to rzecz, którą należało zapamiętać. – Wstawaj – rozkazał Jason. Morderca wykonał polecenie. Rozdziawionymi ustami łapał powietrze, a jego pełne wściekłości spojrzenie wyrażało nienawiść. – Pomyśl o Echu – rzekł Bourne patrząc na niego z taką samą odrazą. – Przepraszam, miałem na myśli d'Anjou. Człowieka, który stworzył na nowo twoje życie – życie, bądź co bądź, i to takie, które najwyraźniej ci się spodobało. Twój Pigmalion, stary!… A teraz mnie posłuchaj, posłuchaj uważnie. Chciałbyś, żebym zdjął tę linę?
– Augghh! – stęknął morderca kiwając głową. Nienawiść w jego wzroku ustąpiła błaganiu.
– I uwolnił kciuki?
– Augghh, augghh!
– Nie jesteś partyzantem, ale zwykłym palantem – rzekł Jason, wyciągając pistolet zza paska. – Ale jak powiadaliśmy dawnymi czasy – grubo przed tobą, stary – będą pewne „warunki”. Widzisz, albo obaj wydostaniemy się stąd żywi, albo znikniemy, a nasze doczesne szczątki pochłonie chiński ogień – ludzie bez przeszłości i przyszłości, nie wspominani przez nikogo, zważywszy na nasze mniejsze od zera dokonania dla ludzkości… Widzę, że cię nudzę. Przepraszam, zapomnijmy o wszystkim.
– Augghh!
– No dobrze, skoro nalegasz. Oczywiście, nie dam ci broni, a jak tylko zobaczę, że próbujesz po nią sięgnąć, jesteś trupem. Ale jeśli będziesz grzeczny, to może zdołamy, powtarzam – może – się stąd wydostać. Chodzi mi o to, panie Bourne, że bez względu na to, kim jest ten pański klient, nie może pozwolić ci przeżyć, podobnie jak nie może pozwolić na to mnie. Zrozumiałeś? Kapujesz? Capiscet
– Augghh!
– I jeszcze jedno – dodał Jason, pociągając za linkę, która opadła na ramiona komandosa. – To jest nylon czy poliuretan, czy jak to jeszcze, u diabła, nazywają. Kiedy węzeł się podgrzeje, rozpływa się jak ciasto, a gdy ostygnie, w żaden sposób nie da się go rozsupłać. Będziesz miał związane obie kostki, a węzły zostaną stopione. Będziesz mógł robić kroki długości mniej więcej pół metra – tylko pół metra – bo jestem technikiem. Czy wyrażam się jasno?
Morderca skinął głową, a kiedy to zrobił, Jason odskoczył w prawo i podciął mu nogi, przewracając na ziemię. Oba kciuki sobowtóra zaczęły krwawić. Jason przyklęknął i przyciskając mu do ust trzymany w lewej ręce pistolet, prawą rozwiązał supeł na karku zabójcy.
– O, Chryste! – zawołał były major, gdy linka opadła.
– Cieszę się, że jesteś pobożny – stwierdził Bourne odkładając broń i szybko okręcając plastikowym sznurem kostki komandosa. Błyskawicznie zrobił płaskie węzły, pstryknął zapalniczką i stopił je. – To się może przydać. – Podniósł pistolet, przyłożył go do czoła mordercy i odwinął drut, którym okręcone były przeguby jeńca. – Zdejmij resztę – polecił. – Uważaj na kciuki, masz na nich rany.
– Moje prawe ramię też jest w nie najlepszym stanie! – stwierdził Anglik zsuwając pętle. Gdy oswobodził ręce, potrząsnął nimi, a potem wyssał krew ze skaleczeń. – Ma pan swoje magiczne pudełko, panie Bourne? – zapytał.
– Zawsze pod ręką, panie Bourne – odparł Jason. – A czego potrzebujesz?
– Plastra. Krwawią mi palce. To rany cięte.
– Jakże jest pan wykształcony. – Bourne sięgnął po leżący za nim plecak, przyciągnął go bliżej i rzucił komandosowi. Pistolet wciąż trzymał wymierzony w głowę Anglika. – Poszukaj. Gdzieś na górze powinna być rolka.
– Mam – rzekł morderca. Wyjął plaster i szybko owinął nim kciuki. – Cholernie paskudnie się ze mną obchodziłeś – dodał, gdy już opatrzył rany.
– Pomyśl o d'Anjou – rzekł sucho Jason.
– Przecież on chciał umrzeć, na litość boską! Co właściwie miałem zrobić?
– Nic. Bo jesteś niczym.
– No cóż, w takim razie jestem na tym samym poziomie co ty, prawda, stary? Przecież przerobił mnie na ciebie!
– Ale brak ci talentu – stwierdził Jason Bourne. – Popełniasz błędy. Nie masz wyobraźni przestrzennej.
– O co ci chodzi?
– Zastanów się. – Delta podniósł się. – Wstawaj – rozkazał.
– Powiedz – odezwał się morderca podnosząc się z ziemi i spoglądając na broń wymierzoną w jego głowę. – Dlaczego ja? Dlaczego w ogóle wycofałeś się z interesu?
– Bo nigdy do niego nie przystępowałem.
Nagle włączane jeden po drugim reflektory zaczęły rozświetlać płytę lotniska, a wzdłuż całego pasa startowego pojawiły się żółte światła pozycyjne. Z baraku wybiegli ludzie. Część z nich ruszyła w stronę hangaru, inni na zaplecze domu, skąd po chwili dobiegł gwałtowny ryk silników niewidocznych pojazdów. W budynku portu lotniczego zapaliły się światła. Całe lotnisko zaczęło nagle kipieć życiem.
– Zdejmij mu kurtkę i czapkę – rozkazał Bourne, wskazując pistoletem nieprzytomnego wartownika. – Włóż je.
– Nie będą pasować!
– Możesz oddać je do przeróbki na Savile Rów. Ruszaj! Sobowtór spełnił polecenie. Ramię sprawiało mu tak poważne kłopoty, że Jason musiał przytrzymać mu rękaw. Szturchając komandosa pistoletem, Bourne podbiegł wraz z nim do ściany hangaru, a następnie obaj ostrożnie ruszyli w stronę końca budynku.
– Zgadzasz się? – zapytał szeptem Bourne, spoglądając na człowieka, który wyglądał dokładnie tak jak on sam przed laty. – Wydostajemy się albo umieramy.
– Tak jest – odparł komandos. – Ten wrzeszczący sukinsyn ze swoim cholernym mieczem jest pieprzonym wariatem. Chcę się stąd wydostać.
– Nie bardzo to było widać po twojej minie.
– Gdyby było widać, ten wariat mógłby się dobrać do mnie!
– Kim on jest?
– Nigdy nie dowiedziałem się jego nazwiska. Dostałem tylko szereg kontaktów, za pośrednictwem których miałem do niego dotrzeć. Pierwszym był człowiek w garnizonie kantońskim. Nazywa się Su Jiang…
Читать дальше