– Deng yideng\ – wrzasnął stary Chińczyk, nadal stojąc nieruchomo z miotłą i nadal nie spuszczając jej z oka. Marie jeszcze bardziej przymknęła drzwi, zostawiając ledwie centymetrową szpareczkę.
Ukazała się Catherine. Spojrzała przelotnie, z zaciekawieniem na starca, usłyszawszy niewątpliwie jego ostry, wysoki i gniewny głos. Nie zwalniając, podążyła korytarzem z wyłącznym zamiarem dotarcia do mieszkania. Marie czekała; serce biło jej tak głośno, że zdawało się budzić echo w ciemnej klatce schodowej, A potem usłyszała głos, błagalny, histeryczny krzyk.
– Nie! Marie! Marie, gdzie jesteś? – Kroki stały się szybsze, obcasy zastukały na betonie. Catherine skręciła, biegnąc w stronę starego Chińczyka, w jej stronę. – Marie, to nie jest to, co myślisz! Na litość boską, zatrzymaj się!
Marie Webb obróciła się i pobiegła w dół ciemnymi schodami. Nagle oświetlił je snop jaskrawożółtego światła słonecznego i równie nagle powróciła ciemność. Drzwi na parterze, trzy kondygnacje niżej, zostały otwarte; szybkim krokiem weszła jakaś postać w ciemnym ubraniu. Był to żołnierz spieszący na posterunek. Biegł schodami na górę; Marie skuliła się w kącie podestu na drugim piętrze. Gdy żołnierz znalazł się na ostatnim stopniu przed podestem, przytrzymując się ręką poręczy, by szybciej zakręcić, Marie wypadła z ukrycia. Jej dłoń – dłoń trzymająca zwinięte jedwabie – zderzyła się z twarzą zdumionego żołnierza, pozbawiając go równowagi. Uderzyła barkiem w jego klatkę piersiową, zrzucając go ze schodów. Przebiegła obok wijącego się ciała, słysząc równocześnie dobiegające z góry krzyki.
– Marie! Marie! Wiem, że to ty! Na litość boską, posłuchaj mnie! Wypadła na uliczkę, a tam rozpoczął się następny koszmar, rozgrywany w oślepiającym słońcu Tuen Mun. Biegnąc przejściem za szeregiem bloków mieszkalnych, z nogami krwawiącymi w tenisówkach, Marie wciągnęła przez głowę kimonową sukienkę i zatrzymała się przy stojących rzędem pojemnikach na śmieci. Zdjęła zielone spodnie i wrzuciła do najbliższego. Następnie udrapowała szeroką szarfę na głowie przykrywając włosy i wbiegła w następną drogę dojazdową, prowadzącą do głównej ulicy. Kilka sekund później szła w tłumie ludzi z Hongkongu, przeniesionych ku nowej granicy kolonii. Przeszła przez jezdnię.
– Tam! – krzyknął męski głos. – Ta wysoka!
Rozpoczęło się polowanie, ale nagle, nieoczekiwanie, zupełnie zmienił się jego przebieg. Mężczyzna biegnący za nią chodnikiem został zatrzymany przez stragan na kółkach, który zajechał mu drogę. Próbował go odepchnąć, ale trafił rękami do wbudowanych w wózek garnków z wrzącym tłuszczem. Wrzasnął przewracając wózek. Właściciel podniósł krzyk, najwyraźniej domagając się odszkodowania. Tłum Chińczyków spieszących z pomocą właścicielowi otoczył żołnierza, spychając go na chodnik.
– Tam jest ta suka!
W tym samym momencie Marie wpadła na zwartą grupę kobiet robiących zakupy. Skręciła w prawo wbiegając w kolejną boczną uliczkę, by po chwili stwierdzić, że znalazła się w ślepym zaułku, zamkniętym ścianą chińskiej świątyni. I znów to samo! Pięciu młodzieńców – nastolatków w paramilitarnych mundurach – nagle wyłoniło się z bramy i gestem wskazało jej, by przeszła dalej.
– Jankes kryminalista! Jankes złodziej!
Okrzyki brzmiały tak, jakby wydawali je ludzie wcześniej wyćwiczeni w naśladowaniu obcego języka. Młodzieńcy wzięli się pod ręce i bez wysiłku zatrzymali biegnącego za Marie mężczyznę, przypierając go do ściany.
– Precz z drogi, wy kutasy! – wrzasnął żołnierz. – Precz z drogi albo załatwię każdego z was, szczeniaki!
– Podniesiesz ręce… albo broń… – dobiegł donośny głos z głębi zaułka.
– Nic nie powiedziałem na temat broni! – przerwał żołnierz z Yictoria Peak.
– …ale jeśli zrobisz jedno lub drugie – kontynuował głos – oni przestaną się trzymać pod ręce, a pięciu Didi Jingcha, tak znakomicie wyszkolonych przez naszych amerykańskich przyjaciół, z pewnością da sobie radę z jednym człowiekiem.
– Do jasnej cholery, sir! Próbuję tylko wykonywać moją robotę! To nie pańska sprawa.
– Obawiam się, że moja, sir. Z przyczyn panu nie znanych.
– Gówno! – Żołnierz bez tchu oparł się o ścianę i spojrzał na uśmiechnięte młode twarze przed sobą.
– Lai\ – powiedziała do Marie jakaś kobieta, pokazując palcem szerokie, dziwacznego kształtu drzwi bez klamki. Wyglądały na grubą, nie do sforsowania konstrukcję. – Xiaoxin. Osooosznie.
– Ostrożnie? Rozumiem. – Drzwi otworzyła jakaś postać w fartuchu i Marie wpadła do środka. Natychmiast poczuła ostry powiew zimnego powietrza. Stała w ogromnej chłodni, pełnej budzących grozę wiszących na hakach tusz zwierzęcych, które oświetlały żarówki osłonięte metalową siatką. Człowiek w fartuchu czekał przez pełną minutę z uchem przystawionym do drzwi. Marie okręciła szyję jedwabną szarfą i skrzyżowała ramiona dla ochrony przed ostrym zimnem, tym dotkliwszym, że kontrastowało tak bardzo z nieznośnym upałem na zewnątrz. Chińczyk przesunął żelazną dźwignię i pchnął inne ciężkie drzwi, kiwnięciem głowy wskazując drżącej Marie, by przez nie przeszła. Znalazła się w długim, wąskim pomieszczeniu pustego sklepu rzeźniczego. Frontowe okna zaciągnięte były bambusowymi żaluzjami, tłumiącymi mocne południowe światło. W głębi, pod prawym oknem, stał za kontuarem białowłosy mężczyzna, wyglądający przez szpary w żaluzjach na ulicę. Gestem przywołał Marie. Znów wykonała to, co jej polecono, zwracając równocześnie uwagę na wieniec o dziwacznym kształcie, umieszczony nad wejściem do sklepu, zapewne zamkniętego.
Starzec dał znak, że Marie może wyjrzeć przez okno. Rozsunęła dwie zagięte bambusowe listwy i na chwilę straciła oddech ujrzawszy, co się dzieje na zewnątrz. Gorączka poszukiwań dosięgła szczytu. Żołnierz z oparzonymi dłońmi, machając nimi w powietrzu wchodził kolejno do sklepów po drugiej stronie ulicy. Zobaczyła Catherine Staples i McAllis-tera gorąco dyskutujących z tłumem Chińczyków, którzy wyraźnie mieli za złe cudzoziemcom zakłócanie spokojnego, choć szalenie pracowitego życia w Tuen Mun. Ogarnięty paniką McAllister musiał widocznie wykrzyknąć coś obraźliwego, gdyż rzucił się na niego starzec w orientalnym stroju, dwukrotnie od niego starszy, powstrzymywany przez młodsze, bardziej opanowane osoby. Podsekretarz stanu cofał się z podniesionymi rękami, dowodząc swej niewinności, a Catherine bezskutecznie coś wykrzykiwała, próbując wydostać ich oboje ze środka rozzłoszczonego tłumu.
Nagle żołnierz z oparzonymi rękami wyleciał z łoskotem przez drzwi jakiegoś sklepu na ulicę i potoczył się po chodniku, wyjąc z bólu, gdy jego dłonie dotknęły betonu. We wszystkie strony posypały się odłamki rozbitego szkła. Ukazał się goniący go młody Chińczyk w białej tunice, pasie i sięgających do kolan spodniach instruktora sztuk walki. Żołnierz skoczył na nogi i w chwili, gdy jego azjatycki przeciwnik do niego dobiegł, trafił go lewym sierpowym w okolicę nerki, a następnie celnym prawym prostym w twarz, zapędzając go uderzeniami z powrotem do wnętrza sklepu, choć za każdym ciosem zadanym poparzonymi dłońmi wył z bólu.
Ostatni żołnierz z Victoria Peak przybiegł ulicą utykając na nogę, z ramionami zwieszonymi jakby zostały uszkodzone przy upadku – upadku ze schodów, pomyślała Marie, przypatrując się scenie ze zdumieniem. Przybył z pomocą swemu cierpiącemu koledze, i to pomocą bardzo skuteczną. Amatorskie próby odzianych w stroje treningowe uczniów nieprzytomnego instruktora sztuk walki zostały odparte gradem kopniaków, miażdżących ciosów kantem dłoni i błyskawicznymi manewrami znawcy judo.
Читать дальше