«To też możliwe, zwłaszcza jeśli profesor próbował strącić stworzenie za pomocą szczotki lub parasola i przy tym je zranił" – dodał jeden ze zgromadzonych pracowników uczelni.
«I nie widział pan tu żadnego nietoperza czy innego ptaka?" – zapytał ponownie stróż prawa.
Zdobycie się na odpowiedź zajęło mi dłuższą chwilę. Miałem kompletnie suche usta.
«Nie" – odrzekłem, prawie nie rozumiejąc pytania.
Dotarłem wzrokiem do początku krwawej smugi ciągnącej się po suficie, do miejsca, w którym się zaczynała. Na najwyższej półce regału dostrzegłem lukę. Księga zniknęła. Gdzie przestawił tamtego wieczoru tajemniczy wolumin? W rzędzie grzbietów widniała czarna luka.
Koledzy wyprowadzili mnie półprzytomnego z gabinetu. Klepali mnie po ramieniu, zapewniając, że nie ma powodu do obaw. Musiałem być blady jak śmierć. Odwróciłem się do policjanta, który zamknął i zapieczętował drzwi.
«A może profesor Rossi trafił już do jakiegoś szpitala? Może sam się pociął lub ktoś inny go pokaleczył?"
Oficer potrząsnął głową.
«Mamy nieustanny kontakt ze szpitalami. Ani śladu. Ale dlaczego pan to mówi? Sądzi pan, że mógł się targnąć na swoje życie? Pańskim zdaniem był to człowiek całkowicie zrównoważony umysłowo. Żadnych depresji, żadnych manii samobójczych".
«Naturalnie",
Wziąłem głęboki wdech i znów stanąłem pewnie na nogach. Pokój był zbyt wysoki, by wysmarował sufit swoją krwią… żałosne pocieszenie.
«Wynośmy się stąd" – powiedział przedstawiciel władzy, odwracając się do dziekana, po czym zaczął z nim o czymś półgłosem konferować.
Zgromadzony w korytarzu tłum już się powoli rozchodził. Ruszyłem razem z nim. Szukałem jakiegoś miejsca, gdzie mógłbym w spokoju usiąść.
– Na moją ulubioną ławkę w zagłębieniu starej, uniwersyteckiej biblioteki wciąż padały ciepłe promienie wiosennego, popołudniowego słońca. Nieopodal studenci w niewielkich grupkach rozmawiali ze sobą, lub coś czytali ściszonymi głosami, a ja do szpiku kości czułem klimat starodawnej uczelni. Ogromny hol biblioteki otaczały okna z barwionego szkła. Jedne z nich wychodziły na czytelnie, na przypominające klasztorne krużganki korytarze i na dziedzińce, tak że widziałem wchodzących i wychodzących ludzi, jak też osoby studiujące przy wielkich, dębowych stołach. Kończył się zwyczajny dzień. Niebawem zajdzie słońce, pogrążając w półmroku kamienną posadzkę pod moimi stopami. Od rozmowy z moim mistrzem minęło pełne czterdzieści osiem godzin. Dotąd moja praca naukowa i towarzyszące jej obowiązki odpychały ode mnie granice mroku.
Muszę ci wyznać, że w czasach, kiedy studiowałem, lubiłem być sam otoczony wręcz klasztorną ciszą. Wspominałem ci już, że zazwyczaj pracowałem w prywatnych gabinecikach na wyższych piętrach biblioteki. Miałem tam zarezerwowaną tylko dla siebie niszę i w niej znalazłem ową dziwaczną książkę, która dosłownie z dnia na dzień odmieniła moje życie i sposób myślenia. Tak zatem przez dwa dni oddawałem się w samotności pracy naukowej, pochłaniając łapczywie książki o Niderlandach i ciesząc się na kolejną, miłą sesję naukową z moim mistrzem. Dla świata byłem nieobecny. Myślałem jedynie o tym, co rok wcześniej napisali w książce traktującej o ekonomicznej historii Utrechtu Heller i Herbert, szukając argumentów, by zbić ich tezy w oddzielnym artykule, którego obszerne fragmenty zamierzałem chytrze podkraść z jednego z rozdziałów mojej własnej rozprawy doktorskiej.
Szczerze mówiąc, kiedy wyobrażałem sobie wówczas przeszłość, widziałem jedynie owych niewinnych, łagodnych Holendrów, prowadzących spory o mało istotne sprawy ich gildii albo też podpartych pod boki, stojących nad brzegami kanałów i obserwujących z zadowoleniem, jak pracownicy windują paki z różnorodnym dobrem na najwyższe piętra ich domów zamienionych na magazyny. Wyobrażając sobie wówczas przeszłość, widziałem jedynie rumiane, ogorzałe twarze, krzaczaste brwi, sprawne ręce, czułem zapach przypraw i dziegciu, smród ścieków w kanałach, słyszałem skrzypienie majestatycznych statków i głosy zacietrzewionych kupców sprzedających lub wymieniających towary.
Ale tak naprawdę historia jest czymś zupełnie innym. Historia to rozbryzgi krwi. Nie wysychają z dnia na dzień, nie wysychają nawet po stuleciach. Tamtego właśnie dnia moje studia nabrały nowego wymiaru nowego dla mnie, lecz nie dla Rossiego i wielu innych, którzy ruszyli tym samym mrocznym, zagmatwanym tropem. Pragnąłem rozpocząć nowe badania w otoczeniu pogodnego gwaru panującego w głównym holu biblioteki, a nie w ciszy ciągnących się w nieskończoność półek z książkami, mąconej od czasu do czasu dźwiękiem czyichś ciężkich, znużonych kroków na odległych schodach. Pragnąłem otworzyć nowy rozdział swego życia jako historyk, na oczach niczego niepodejrzewających młodych antropologów, siwiejących bibliotekarzy, osiemnastolatków myślących jedynie o squashu i nowych, białych butach, rozchichotanych studentów i nieszkodliwych, zwariowanych honorowych profesorów – na oczach całego, wieczornego życia uniwersytetu. Jeszcze raz obrzuciłem wzrokiem zatłoczony hol, szybko znikające plamy światła rzucane przez zachodzące słońce, nieustannie otwierające się i zamykające drzwi w głównym wejściu, zawieszone na mosiężnych zawiasach. Sięgnąłem po moją podniszczoną teczkę i wyjąłem z niej grubą, brązową kopertę opatrzoną napisem skreślonym ręką Rossiego: Zostaw dla następnego.
Następnego? Przed dwoma dniami nie przypatrzyłem się dobrze kopercie. Czy chodziło mu o następne badania owej mrocznej warowni? A może to ja byłem tym «następnym"? Czyżby stanowiło to dowód jego szaleństwa?
Otworzyłem kopertą. Wewnątrz znajdował się plik papierów różnej grubości i rozmiarów, jedne obszarpane i nadgryzione zębem czasu, inne cienkie niczym łupina cebuli. Pokrywało je drobniutkie, maszynowe pismo. Masa materiału. Muszę to wszystko dokładnie przejrzeć – zdecydowałem. Podszedłem do stojącego obok kartkowych katalogów stolika z blatem w kolorze miodu. Wokół mnie kłębili się ludzie, przyjaźni, a zarazem obojętni, lecz ja obejrzałem się podejrzliwie przez ramię, zanim wyjąłem dokumenty i starannie porozkładałem na stoliku.
Dwa lata wcześniej zajmowałem się rękopisami Thomasa More'a, wcześniejszymi listami Hansa Albrechta z Amsterdamu oraz późniejszymi dokumentami, które pozwoliły mi odtworzyć flamandzkie księgi rachunkowe z osiemdziesiątych lat siedemnastego wieku. Jako historyk wiedziałem, że najważniejsza jest kolejność faktów. Wyjąłem zatem pióro i papier, zrobiłem listę materiałów i stosownie je ułożyłem. Na górze położyłem cieniutkie niczym łupiny cebuli kartki. Zapisane były maczkiem, lecz chwilowo ich nie studiowałem.
Następnie odłożyłem naszkicowaną niezręcznie mapę. Była spłowiała, nazwy geograficzne niewyraźne, a sam papier pochodził z jakiegoś starego notatnika. Po niej szły dwie podobne mapy. Potem z kolei trzy rozpadające się stronice wypełnione ręcznym, lecz czytelnym jeszcze atramentowym pismem. Złożyłem je ze sobą. Później natrafiłem na wydrukowaną broszurę reklamową po angielsku, zapraszającą do «romantycznej Rumunii". Jej zdobienia w stylu art deco wskazywały na lata dwudzieste lub trzydzieste dwudziestego wieku. Jeszcze później na dwa rachunki za hotel i spożywane tam posiłki. W Stambule. Następnie dużą, niechlujnie wydrukowaną, starą, dwukolorową mapę drogową Bałkanów. Ostatnim przedmiotem, jaki wyjąłem, była niewielka koperta barwy kości słoniowej, zapieczętowana i bez żadnych napisów. Odłożyłem ją gwałtownie na bok, nie dotykając pieczęci.
Читать дальше