– Jesteś pewien co do Davida? – szepnęłam.
– Tak. Rozmawiałem z pewną pracownicą M.I.T., która słyszała co nieco o tej nielegalnej grupie. Podała mi nazwisko twojego męża i utrzymywała, że został zamordowany. Poza tym, David znał doktora Kima w czasie pobytu w San Francisco. Przykro mi, że muszę ci o tym powiedzieć.
Podniosłam oczy na ciemne, ponure niebo. Nie mogłam dłużej tego słuchać. Musiałam zmienić temat.
– Jak myślisz, co się stało z ludźmi, którzy nas ścigali?
Kit, czy jak się tam nazywał, potrząsnął głową.
– Może wybuch w „Szkole” i ogień odwróciły ich uwagę. Wiedzą, że nie uciekniemy im, ciągnąc za sobą piątkę dzieci.
– Może jedno z nas powinno pójść przodem – zaproponowałam.
Znów potrząsnął głową. Przyglądał mi się uważnie.
– Frannie, powiedz mi, co sądzisz o laboratoriach w „Szkole”. Co twoim zdaniem tam się działo? Na co zwróciłaś szczególną uwagę? To dla mnie ważne.
Próbowałam zebrać myśli, skoncentrować się, ale nie było to łatwe.
– Najpierw przeżyłam szok. Potem czułam głównie smutek. Jakby ktoś wniknął w moją duszę. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że między innymi prowadzono tam eksperymenty na ludziach.
– Jak to „między innymi”?
Już w „Szkole” uderzyła mnie pewna myśl. Była tak przerażająca, że nie chciałam jej przyjąć do wiadomości. Mimo to, nie dawała mi spokoju.
– Bez względu na to, jak ci tak zwani naukowcy manipulowali genami, te dzieci musiały mieć rodziców. One nie zostały stworzone w kolbach laboratoryjnych. Trochę tego, trochę tamtego. Włosy, oczy, kolor skóry i w pewnym stopniu inteligencję dziedziczą po swoich rodzicach. Max, Oz, Peter, Wendy, Ikar – te wszystkie dzieciaki mają ojców i matki. Jestem tego pewna.
Kit nie odrywał ode mnie oczu.
– Proszę, mów dalej, Frannie. Muszę to usłyszeć, muszę wiedzieć, co podejrzewasz. Próbuję ułożyć diabelnie skomplikowaną układankę.
– Coś takiego jak dziecko z probówki nie istnieje. Przynajmniej jeszcze nie. Dziecko rozwijać się może tylko w łonie matki. Nawet zmodyfikowane biologicznie mysie embriony muszą być wszczepione żywym myszom, by mogły rosnąć. Max i pozostałe dzieci rozwijały się w kobiecych łonach. One wszystkie mają matki.
Moje powieki robiły się coraz cięższe. Dłużej nie mogłam walczyć z sennością. Niestety, nie opuszczały mnie koszmarne myśli. Kim były kobiety, które uczestniczyły w tych eksperymentach? Skąd pochodziły genetycznie zmodyfikowane embriony? Gdzie znajdowały się teraz matki tych dzieci?
– Jak nazywasz się naprawdę? – wyszeptałam wreszcie. Musiałam się tego dowiedzieć.
– Na imię mam Tom – usłyszałam. – Tom Brennan, Frannie. Przykro mi, że cię okłamywałem. Przykro mi też z powodu Davida.
Skinęłam głową. Zbierało mi się na płacz, ale uparcie powstrzymywałam łzy. Przed moimi oczami błysnął obraz Davida.
– Mnie też – powiedziałam.
Było wpół do dziesiątej. Kit/Tom, pogrążony w głębokim zamyśleniu, krążył wokół kryjówki, wypatrując intruzów. Odpukać, na razie nieźle się spisywał w roli agenta. Udało mu się zapewnić swoim podopiecznym bezpieczeństwo – ale na jak długo?
Miał w tej chwili na głowie mnóstwo zmartwień, ale najbardziej dręczyło go to, że okłamał Frannie, że ją zawiódł.
Puk. Coś uderzyło go w głowę. Odskoczył do tyłu i rozejrzał się.
Po chwili dostrzegł w górze znajomą postać. Max kołysała się na konarze. Rzuciła w niego szyszką sosnową.
– Dowcipnisia. Co słychać? Oprócz szelestu liści! – krzyknął.
Uśmiechnęła się do niego.
– Chcę ci coś pokazać. – Wyciągnęła rękę w kierunku odległego wzgórza spowitego w czerwonej poświacie. – Ciągle się pali.
Kit musiał zobaczyć to na własne oczy. Oparł stopę na pniu, podciągnął się na nisko wiszącym konarze i usiadł okrakiem w rozwidleniu gałęzi. Szybko i zwinnie piął się coraz wyżej, aż znalazł się obok Max.
– Łatwiej byłoby ci tu przyfrunąć – powiedziała i zrobiła zabawną minę.
– Nie wolno mi latać, Max. Nikt nie może dowiedzieć się, że jestem Supermanem. Przynajmniej na razie.
– A, chyba że tak. Obiecuję, że nikomu nie zdradzę twojej tajemnicy. Uhaha. – Roześmiała się tak jak Matthew, i natychmiast tego pożałowała. Po chwili przesunęła się, by zrobić miejsce na gałęzi dla Kita.
– Na razie ja przejmę wartę – powiedział. – Zejdź na dół, prześpij się. Przyda ci się trochę odpoczynku.
– Nie mogę spać – odparła Max. – Zawsze późno zasypiałam. Bałam się, że mnie uśpią. Cały czas mam o tym koszmary. Dlatego nie sypiam za wiele.
– Na razie nic nam nie grozi – powiedział.
Max zmarszczyła brwi.
– Chrzanisz.
Kit uśmiechnął się.
– Trochę tak. Co słychać w tej łepetynie? – spytał, klepiąc dziewczynkę po głowie.
– Za dużo dla mojego dobra, zwłaszcza teraz. Nienawidziłam tej parszywej „Szkoły”, ale to był mój parszywy dom.
Skinął głową.
– Na świecie jest wiele ładniejszych miejsc. Słowo. Sama zobaczysz.
Max westchnęła głęboko.
– Bardzo lubię Frannie. Nawet ciebie lubię – czasami. Na przykład teraz – przekomarzała się z nim. – Czy zamierzasz pokryć Frannie? – spytała nagle.
Kit wybuchnął śmiechem. Nie mógł się powstrzymać; miał nadzieję, że nie zranił uczuć Max.
– No to jak? – upierała się. – Mnie możesz zaufać. Słowo honoru, że nic nikomu nie powiem.
– Frannie nawet nie chce ze mną rozmawiać – zdradził jej w zaufaniu.
– Dlaczego?
– Dlatego, że… – powiedział, powoli cedząc słowa -…trzymałem pewne sprawy przed nią w tajemnicy, bo uważałem, że to konieczne.
Max skinęła głową.
– Aha, rozumiem. To tak, jak z tymi sekretami, których ja miałam nikomu nie zdradzać? Ale ty upierałeś się, żebym ci o nich jednak powiedziała?
– No, mniej więcej. Zrozumiałem aluzję. – Ależ była bystra.
Max skinęła głową z wyraźnym zadowoleniem. Polizała palec i pokazała Kitowi, że jest jeden zero dla niej.
– Mówił ci już ktoś, że jesteś niesamowicie inteligentna?
Max uśmiechnęła się, mile połechtana tym komplementem.
– Wendy i Peter są ode mnie mądrzejsi. Ja zdobyłam tylko sto czterdzieści dziewięć punktów w teście Stanforda-Bineta. Oni łapią się do przedziału punktowego dla największych geniuszy. Adam zaś i Ewa byli po prostu nieziemscy. Ale to ich nie uratowało. Zawsze się zastanawiałam, dlaczego. Ciebie to nie ciekawi?
– Dużo rzeczy mnie ciekawi, Max. Dlatego zadaję tak wiele głupich pytań. Domyślasz się, dlaczego ich uśpiono?
Max potrząsnęła głową.
– Pamiętam noc, kiedy to się stało. Musiał wystąpić jakiś błąd, jakaś usterka. Zostali odrzuceni. Coś z nimi było nie w porządku.
– Z każdym z nas coś jest nie w porządku – powiedział Kit. – Nikt nie jest idealny. To czyni nas interesującymi.
– Wiem. To akurat rozumiem. Naprawdę lubię twoje wady.
Oparła się o niego. Kit poczuł, jak spowija go jakieś dziwne ciepło. Byli zupełnie jak ojciec i córka. Razem wpatrywali się w łunę widoczną na horyzoncie. To tam płonął ogień. Tam czyhało niebezpieczeństwo. W tej chwili Kit pomyślał o Tommym i Mike’u. Swoich synach. Nie chciał ich wspominać, nie w tej chwili.
– Naprawdę bardzo cię lubię – powiedziała Max. – Masz oczy dobrego człowieka. Wiem, że nie skrzywdziłbyś nikogo, gdybyś nie musiał. Taki już jesteś.
Читать дальше