– Ten tygrys to jakby superpuma – rzekł Warfield. – Ma szerszą klatkę piersiową, masywniejszy łeb i silniejszą budowę oraz muskulaturę. To czteroletni samiec bengalski. Od nosa po koniec ogona mierzy około trzy i pół metra, waży czterysta kilogramów. Leży teraz na prawym boku, w silnym świetle lamp.
– Czuję te światła.
– Wygląda imponująco, cały w pomarańczowe i czarne pasy, pomarańczowy jest tak intensywny, że nieomal przenika w powietrze. – Nagle Warfield przestraszył się, że opowiadanie dziewczynie o kolorach zakrawa na celowe okrucieństwo, ale rzut oka na jej twarz wystarczył, by się uspokoił. – Jesteśmy trzy metry od niego. Czuje już pani jego zapach?
– Tak.
– Być może wie już pani od pana Dolarhyde'a, że jakiś kretyn zaczął szturchać tego tygrysa łopatą naszego ogrodnika. I zwierzę złamało sobie na niej górny kieł. No i jak, doktorze Hassler?
– Ma się znakomicie. Odczekamy jeszcze minutkę albo dwie.
Warfield przedstawił dziewczynie dentystę.
– Moja droga, jest pani pierwszą miłą niespodzianką, jaką mi sprawił Frank Warfield – oświadczył Hassler. – Chce pani tego dotknąć? To złoty ząb, a właściwie kieł. – Wsunął go jej do ręki. – Ciężki, prawda? Oczyściłem złamany ząb, kilka dni temu wziąłem odcisk, a dzisiaj nałożę tę koronę. Rzecz jasna, mogłem wykonać ją z jakiegoś białego materiału, ale uznałem, że tak będzie zabawniej. Doktor Warfield może zaświadczyć, że nigdy nie przepuszczam okazji, żeby się czymś popisać. Ale jest na tyle nieuprzejmy, że nie pozwala mi umieścić swojej reklamy na klatce.
Wrażliwymi, choć zniszczonymi palcami wymacała stożek, krzywiznę i czubek kła.
– Niezła robota! – W pobliżu słyszała powolny, głęboki oddech.
– A to się dzieciaki wystraszą, jak ziewnie – rzekł Hassler. – Nie sądzę, żeby ten kieł skusił jakiegoś złodzieja.
No, to do roboty. Mam nadzieję, że się pani nie boi? Ten pani muskularny kawaler patrzy na nas jak sroka w gnat. Mam nadzieję, że pani do tego nie zmusza?
– Nie, gdzie tam! Sama chcę.
– Stoimy teraz za jego plecami – poinformował doktor Warfield. – Drzemie sobie jakieś trzy czwarte metra od pani, na stole zabiegowym, mniej więcej na wysokości pasa. Coś pani powiem, położę pani lewą rękę – pani jest praworęczna, prawda? – no więc położę pani lewą rękę na krawędzi stołu, a pani będzie go mogła dotykać prawą. Nie musi się pani spieszyć. Będę tuż obok.
– Ja także – stwierdził doktor Hassler. Bawili się znakomicie. W gorącym świetle lamp jej włosy pachniały niczym świeże trociny na słońcu.
Reba poczuła ciepło na czubku głowy, od którego swędziała ją cała skóra. Czuła zapach swych rozgrzanych włosów, mydła, którego używał Warfield, alkoholu, środka dezynfekującego i kociej sierści. Miała wrażenie, że za chwilę zemdleje, ale przemogła się szybko.
Chwyciła krawędź stołu i niepewnie wyciągnęła drugą rękę. Jej palce dotknęły futra – na wierzchu rozgrzanego, poniżej chłodniejszego – aż wreszcie dotarły do ciepła poniżej. Rozpostarła dłoń na gęstej sierści i przesuwała ją łagodnie, czując, jak futro poddaje się jej pieszczotom, z włosem i pod włos, a skóra naciąga się na szerokich, pracujących w rytm oddechu żebrach.
Chwyciła kępę sierści i poczuła, że futro przecieka jej między palcami. Bliskość zwierzęcia sprawiła, że jej twarz zaróżowiła się, a ona sama poczuła mimowolne skurcze twarzy, typowe dla ociemniałych, których tak starała się wystrzegać.
Warfield i Hassler cieszyli się widząc, jak się zapomniała. Przeprowadzili ją przez falujące okno, za szybę nowego wrażenia, do którego przyciskała teraz twarz.
Dolarhyde obserwował całą scenę z cienia. Potężne mięśnie jego pleców dygotały, po zebrach ściekła mu kropla potu.
Doktor Werfield szepnął Rebie do ucha:
– I jeszcze z drugiej strony.
Poprowadził ją wokół stołu, tak że jej dłoń sunęła wzdłuż ogona.
Nagły skurcz serca Dolarhydea, kiedy jej palce przesunęły się po owłosionych tygrysich jądrach. Potrzymała je przez chwilę i ruszyła dalej.
Warfield podniósł wielką łapę zwierzęcia i wsunął ją Rebie do ręki. Czuła szorstość poduszek i zapach unoszący się z podłogi klatki. Warfield nacisnął palec tygrysa, żeby wysunął się pazur. Dłonie dziewczyny wypełniły ciężkie, prężne mięśnie łopatek.
Dotknęła uszu tygrysa, pomacała jego szeroki łeb i – prowadzona przez weterynarza – musnęła jego szorstki język. Gorący oddech zwierzęcia poruszył włoski na jej przedramieniu.
Na koniec doktor Warfield założył jej stetoskop. Oparła dłonie na rytmicznie falującej klatce piersiowej zwierzaka, uniosła twarz do góry, a uszy wypełnił jej donośny łomot tygrysiego serca.
Gdy odjeżdżali, Reba McClane była spokojna, choć zarumieniona i podekscytowana. W pewnym momencie odwróciła się do Dolarhyde'a i szepnęła powoli:
– Dziękuję… bardzo ci dziękuję. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, napiłabym się teraz martini.
– Zaczekaj chwilę – powiedział Dolarhyde, parkując na swoim podwórku.
Reba ucieszyła się, że nie wrócili do niej. Jej mieszkanie było jakieś takie zatęchłe, spokojne.
– Przypadkiem nie sprzątaj. Wprowadź mnie i powiedz, że jest porządek.
– Zaczekaj.
Zaniósł do domu torbę że sklepu z alkoholami i rozejrzał się szybko. W kuchni przystanął na chwilę i ukrył twarz w dłoniach. Nie był pewny tego, co robi. Przeczuwał jakieś niebezpieczeństwo, choć nie ze strony kobiety. Bał się spojrzeć na schody. Musiał coś zrobić, ale nie wiedział jak. Powinien jednak odwieźć ją do domu.
Zanim dostąpił Przeistoczenia, na nic takiego by się nie poważył.
Teraz zdał sobie sprawę, że może zrobić wszystko, cokolwiek. Co tylko zechce. Co bądź.
Wyszedł na dwór, na słońce, w długi, niebieski cień furgonetki. Reba McClane przytrzymała się jego ramion, dopóki nie postawiła stopy na ziemi.
Wyczuła ogrom domu, oceniła jego wysokość po brzmieniu echa zamykanych drzwi furgonetki.
– Cztery kroki po trawie. Później będzie rampa – powiedział Dolarhyde.
Wzięła go pod rękę. Przebiegł go dreszcz. Wilgoć potu pod bawełnianą tkaniną.
– Rzeczywiście, masz tutaj podjazd. Po co?
– Kiedyś był tu dom starców.
– Ale teraz już nie?
– Nie.
– Wydaje się chłodny i wysoki – oświadczyła w salonie. Powietrze jak w muzeum. O, czyżby to było kadzidło? W oddali tykanie zegara. – To duży dom, prawda? Ile ma pokoi?
– Czternaście.
– Jest stary. I wszystkie sprzęty też są stare. – Otarła się o ozdobiony frędzlami abażur lampy i musnęła go palcami.
Nieśmiały pan Dolarhyde. Doskonale wiedziała, że podniecił go jej widok z tygrysem; gdy opuszczając salę zabiegową ujęła go pod rękę, dygotał jak koń wyścigowy.
Zorganizowanie tej wycieczki to elegancki gest z jego strony. Może również wymowny, tego nie była pewna.
– Martini?
– Pozwól, że pójdę z tobą i sama je przygotuję – powiedziała zrzucając buty.
Strzepnęła z palca odrobinę wermutu do kieliszka. Do tego dwie i pół uncji dżinu i dwie oliwki. Szybko znalazła w tym domu punkty orientacyjne: tykający zegar, szum aparatu klimatyzacyjnego pod oknem. Podłoga koło drzwi kuchennych była rozgrzana, prawdopodobnie przez popołudniowe słońce. Zaprowadził ją do wielkiego fotela. Sam przysiadł na kanapie.
Powietrze było naładowane elektrycznością. Zdawało się, że na mgnienie oka utrwala ślad każdego ruchu, jak fosforyzujące morze. Ona odstawiła szklankę na podręczny stolik; on włączył muzykę.
Читать дальше