Przez owe trzy dni Graham i policjanci z Atlanty dreptali po okolicy, pokazując portret domownikom w dzielnicy Leedsów. Szkic przedstawiał tylko zarys twarzy, ale żywili nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto pamięta więcej.
Kopia Grahama pozaginała się na bokach od spoconych palców. Nierzadko mieszkańcy nie chcieli otwierać drzwi. W nocy leżał w pokoju, posypując pudrem wysypkę od upału i krążył myślami wokół zabójstwa, jakby to był hologram. Czekał na moment olśnienia, który nie nadchodził.
Tymczasem w Atlancie zgłoszono cztery przypadkowe zranienia i jeden zgon powstały w wyniku postrzelenia późno wracających do domu krewnych. Telefoniczne doniesienia o tajemniczych nieznajomych napływały bez przerwy i bezużyteczne informacje zalegały stosami na biurkach komisariatów.
Rozpacz szerzyła się jak choroba.
Crawford powrócił z Waszyngtonu pod koniec trzeciego dnia i wpadł do Grahama w momencie, kiedy ten odlepiał od skóry przepocone skarpetki.
– Gorąca robota?
– Weź sobie rano portret i sam się przekonaj.
– Już nie, wieczorem wszystko będzie w telewizji. Chodziłeś pieszo cały dzień?
– Przecież nie przejadę im przez podwórka.
– Nie wiązałem większych nadziei z tym rozpytywaniem – zauważył Crawford.
– A cóż, u diabła, miałem robić?
– To, co umiesz najlepiej. – Crawford ruszył do drzwi. – Intensywna praca jest dla mnie czasem narkotykiem, zwłaszcza odkąd rzuciłem picie. Dla ciebie chyba też.
Graham był zły. Crawford miał oczywiście rację.
Graham dobrze wiedział, że jest z natury leniwy. Dawniej, w szkole, nadrabiał to tempem. Ale szkołę już dawno skończył.
Od dłuższego czasu czuł, że może zrobić jeszcze coś innego. Mógł poczekać, aż na kilka dni przed pełnią popchnie go do tego desperacja. Teraz jednak mogło to przynieść jakiś pożytek.
Musiał się poradzić. Chciał zasięgnąć dziwnej opinii – odzyskać skrzywienie psychiczne, utracone po kilku wygodnych latach w Keys.
Powody tej decyzji nawarstwiały się w nim jak tryby kolejki w wesołym miasteczku, wspinającej się pod pierwszy zjazd, aż nagle, nieświadom, że złapał się za brzuch, wypowiedział głośno:
– Muszę zobaczyć się z Lecterem.
Doktor Frederick Chilton, dyrektor szpitala stanowego dla psychicznie chorych kryminalistów Chesapeake, wyszedł zza biurka, by przywitać się z Willem Grahamem.
– Doktor Bloom dzwonił do mnie wczoraj, panie Graham… a może powinienem mówić doktorze Graham?
– Nie jestem lekarzem.
– Bardzo mnie ucieszył telefon od doktora Blooma, znamy się od lat. Proszę spocząć.
– Jesteśmy wdzięczni za pomoc, doktorze Chilton.
– Proszę mi wierzyć, czasami wydaje mi się, że jestem sekretarką Lectera, a nie jego nadzorcą. Sama poczta do niego to prawdziwy problem. W niektórych kręgach naukowych korespondowanie z nim należy chyba do dobrego tonu – widziałem listy od niego wiszące w ramkach na wydziałach psychologii – a przez pewien czas miałem wrażenie, że każdy doktorant piszący pracę z tej dziedziny chce z nim przeprowadzić wywiad. Ale z panem i z doktorem Bloomem zawsze jestem gotów współpracować.
– Powinienem rozmawiać z doktorem Lecterem w jak największym odosobnieniu. Być może po dzisiejszym spotkaniu jeszcze raz będę go musiał odwiedzić lub zadzwonić.
Chilton kiwnął głową.
– Wobec tego doktor Lecter pozostanie w swoim pokoju. To jest doprawdy jedyne miejsce, w którym nie wkłada się go w kaftan. Jedna ściana jego pokoju ma podwójne zabezpieczenie i wychodzi na korytarz. Ustawimy tam krzesło i przesłony, jeżeli to panu odpowiada. Zmuszony jestem prosić pana, aby nie podawał mu pan żadnych przedmiotów z wyjątkiem papieru bez spinaczy i zszywek. Żadnych skuwek, ołówków i piór. Ma własne pisaki.
– Może będę musiał mu coś pokazać, żeby go pobudzić – rzekł Graham.
– Może mu pan pokazywać, co pan chce, byle tylko było to na miękkim papierze. Dokumenty proszę kłaść na wsuwanej tacy na posiłki. Proszę nie wyciągać ręki za barierkę, ani nic od niego nie przyjmować w ten sam sposób. Może zwracać dokumenty na tacy. Domagam się tego. Doktor Bloom i pan Crawford zapewnili mnie, iż zastosuje się pan do poleceń.
– Oczywiście. – Graham zaczął wstawać z fotela.
– Wiem, że chciałby pan jak najszybciej zacząć, panie Graham, ale chcę jeszcze coś panu powiedzieć. Zainteresuje to pana.
Ostrzeganie pana przed Lecterem może wydawać się zbyteczne. Ale on jest wprost rozbrajający. Przez cały rok po umieszczeniu go tutaj zachowywał się nienagannie i odnosiliśmy wrażenie, że współpracuje z nami i chce się poddać terapii. W wyniku tego – było to za czasów mojego poprzednika – rozluźniono nieco system pilnowania.
Ósmego lipca 1976 roku, po południu, skarżył się na ból w piersiach. Zdjęto mu kaftan w gabinecie, żeby zrobić elektrokardiogram. Jeden z pielęgniarzy wyszedł na papierosa, a drugi odwrócił się na sekundę. Gdyby nie refleks i siła siostry, straciłaby i drugie oko.
Może się to panu wydawać dziwne. – Chilton wyciągnął z szuflady pasek z zapisem EKG i rozwinął go na biurku. – Tutaj leży na stole – tłumaczył wodząc palcem po wykresie. – Puls siedemdziesiąt dwa. Tutaj chwyta siostrę za głowę i przyciąga ją do siebie. Tutaj obezwładnia go pielęgniarz. Ciekawe, że się nie opierał, chociaż pielęgniarz wykręcił mu ramię. Proszę zauważyć ciekawostkę. Jego puls nie przekroczył osiemdziesięciu pięciu. Nawet kiedy wyrywał jej język.
Chilton nie potrafił nic wyczytać z twarzy Grahama. Odchylił się w fotelu i podparł brodę koniuszkami palców. Ręce miał suche i błyszczące.
– Wie pan co, kiedy ujęto Lectera, wydawało się nam, że nadarza się wspaniała okazją do studiowania przypadku czystego socjopaty. Tak rzadko udaje się ująć ich żywcem. Lecter jest bardzo przytomny, taki spostrzegawczy, wykształcony i na dodatek psychiatra… i jest wielokrotnym mordercą. Wydawało się, że będzie współpracował, i mieliśmy nadzieję, że stworzy przełom w badaniach tego typu zaburzeń. Myśleliśmy, iż wejdziemy w położenie Beaumonta obserwującego trawienie przez otwór w brzuchu świętego Marcina. W rezultacie nie sądzę, żebyśmy go lepiej rozumieli teraz niż w dniu przyjęcia. Czy rozmawiał pan kiedyś z Lecterem przez dłuższy czas?
– Nie. Zobaczyłem go dopiero wtedy, gdy… Widziałem się z nim głównie w sądzie. Doktor Bloom udostępnił mi jego artykuły w periodykach.
– Natomiast on pana świetnie zna. Dużo o panu myślał.
– Odbywał pan z nim sesje?
– Tak. Dwanaście. Nie zgłębiłem go. Zbyt wyrafinowany na testy, żeby można było coś z nich wyciągnąć. Próbowali go złamać i Edwards, i Fabre, a nawet sam doktor Bloom. Mam ich notatki. Dla nich także stanowi wielką niewiadomą. Nie można dociec, co ukrywa i czy pojmuje więcej, niż mówi. Och, od uwięzienia napisał parę błyskotliwych artykułów do „American Journal of Psychiatry" i „General Archives". Zawsze jednak pisze o problemach jego nie dotyczących. Chyba się boi, że jak go rozszyfrujemy, to nikt się nim nie zainteresuje i wpakują go do jakiegoś podrzędnego więzienia na resztę żywota.
Chilton przerwał. Miał wprawę w obserwowaniu pacjentów w czasie wywiadów kątem oka. Spodziewał się, że w ten sam sposób będzie mógł obserwować Grahama niepostrzeżenie.
– Zgadzamy się tutaj co do jednego, a mianowicie, że jedyną osobą, która do tej pory wykazała nieco praktycznego zrozumienia Hannibala Lectera, jest pan, panie Graham. Może mi pan coś o nim powiedzieć?
Читать дальше