– Musisz pomóc mi wrócić do moich ludzi – chrypi ponownie. Czuje, że wciąż są blisko połyni, przy której napadł na nich Hickey – nie dalej niż dwie mile od obozu ratunkowego.
Musi ostrzec innych.
Niepokoi go fakt, że za każdym razem, gdy się budzi, przez ściany namiotu sączy się to samo blade światło. Być może z jakiegoś dziwnego powodu, który mógłby wyjaśnić tylko doktor Goodsir, budzi się tylko w nocy. Przypuszczalnie Cisza dodaje mu do zupy z foczej krwi jakiś środek, który usypia go w ciągu dnia. Zapewne chce w ten sposób powstrzymać go od ucieczki.
– Proszę – szepcze. Może tylko łudzić się nadzieją, że pomimo swej ułomności dzikuska nauczyła się choć trochę angielskiego podczas pobytu na HMS Terror . Goodsir stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że choć lady Cisza nie ma języka, normalnie słyszy, Crozier widział zresztą kiedyś, jak poderwała się, wystraszona jakimś nagłym hałasem na statku.
Cisza wciąż tylko patrzy na niego.
Głupia dzikuska, myśli Crozier. Prędzej go piekło pochłonie, niż jeszcze raz poprosi tę pogankę o pomoc. Będzie jadł i zbierał siły, aż pewnego dnia odepchnie ją na bok i sam pójdzie do obozu.
Cisza mruga i odwraca się, by usmażyć kawałek foczego mięsa nad piecykiem opalanym foczym tłuszczem.
Crozier budzi się kolejnego dnia – a raczej kolejnej nocy, gdyż jak zwykle na zewnątrz jest ciemno – i widzi przed sobą Ciszę, która znów układa między dłońmi różne wzory ze sznurka.
Pierwszy ponownie ukazuje zarys spiczastej kopuły. Palce dziewczyny poruszają się z niezwykłą zręcznością. Crozier znów widzi dwa pionowe kształty, tym razem jednak mają one dwie nogi lub płetwy, a nie cztery. Cisza rozkłada szerzej ręce, a zawieszone między nimi kształty poruszają się – idą od lewej do prawej dłoni, przebierając pękatymi nogami. Zmienia ułożenie palców i sznurka, a pośrodku ruchomego obrazu znów pojawia się kopuła. Crozier uświadamia sobie, że tym razem ma ona nieco inny kształt, łagodniejszy, podobny do tego, jaki przyjmuje sznur zawieszony luźno między dwoma punktami.
Kręci głową.
– Nie rozumiem – chrypi. – Ta zabawa nie ma dla mnie sensu. Cisza spogląda na niego, rzuca sznurek na bok i zaczyna wyciągać go spomiędzy futer.
Crozier wciąż nie ma siły, by się opierać, nie stara się jednak również pomagać młodej Eskimosce. Cisza sadza go prosto i wkłada na jego tułów lekką koszulkę ze skóry karibu, a potem grubą futrzaną kurtkę. Crozier nie może uwierzyć, że ubrania są takie lekkie – warstwy bawełny i wełny, które nosił na zewnątrz przez ostatnie trzy lata, ważyły ponad trzydzieści funtów, nim jeszcze nasiąknęły potem, a to eskimoskie okrycie ważyło na pewno nie więcej niż osiem funtów. Czuje, że obie warstwy leżą luźno na jego tułowiu, lecz jednocześnie szczelnie opinają szyję i nadgarstki – miejsca, gdzie ciepło mogłoby uciekać na zewnątrz.
Zawstydzony Crozier próbuje pomóc w naciąganiu lekkich spodni ze skóry karibu – większej wersji krótkich spodni, które Cisza nosi w namiocie – a potem wysokich pończoch, również ze skóry karibu, jednak jego niezdarne palce nie mogą sobie z tym poradzić. Cisza odpycha jego ręce i kończy go ubierać z bezosobową sprawnością znaną tylko matkom i pielęgniarkom.
Crozier przygląda się, jak Cisza wkłada na jego stopy nakładki splecione z trawy, które mają zapewne chronić go przed zimnem. Crozier nie próbuje nawet wyobrazić sobie, ile czasu zajęło Ciszy – lub jakiejś innej kobiecie – splecenie trawy w tak wysokie, obcisłe skarpety. Futrzane buty, które wkłada mu potem Cisza, zachodzą na pończochy i spodnie. Crozier zauważa, że podeszwy butów wykonane są z wyjątkowo grubej i twardej skóry.
Jakiś czas wcześniej, gdy odzyskiwał już powoli pełną świadomość, nie mógł się nadziwić obfitości ubrań, kurtek, futer, skór, naczyń, lamp olejowych wykonanych z czegoś, co przypominało steatyt, noży i innych narzędzi, szybko jednak zrozumiał oczywistą prawdę: to lady Cisza zabrała rzeczy ośmiu Eskimosów zabitych przez poruczników Hodgsona i Farra. Pozostałe materiały – puszki Goldnera, łyżki, dodatkowe noże, kawałki drewna i kości słoniowej, a nawet klepki z beczek, które tworzyły teraz szkielet namiotu – pochodziły zapewne z Terroru lub Obozu Terror .
Kiedy jest już ubrany, Crozier opada na łokieć i dyszy ciężko.
– Zabierasz mnie teraz do moich ludzi? – pyta.
Cisza naciąga rękawice na jego dłonie, wkłada mu kaptur na głowę, po czym chwyta za niedźwiedzią skórę, na której leży jego ciało, i wyciąga go na zewnątrz.
Lodowate powietrze uderza w płuca Croziera i przyprawia go o atak kaszlu, po chwili jednak Irlandczyk uświadamia sobie, że poza tym jest mu zdumiewająco ciepło, niemal gorąco. Ciepło jego ciała opływa skórę, zamknięte pod nieprzenikliwym ubraniem. Cisza krząta się koło niego przez chwilę – podciąga go w górę i sadza na stercie zwiniętych futer. Crozier domyśla się, że Eskimoska nie chce, by leżał na lodzie, nawet na futrze, kiedy bowiem siedzi, powietrze uwięzione pod tym dziwnym eskimoskim ubraniem krąży swobodniej wokół jego ciała i skuteczniej je ogrzewa.
Jakby na potwierdzenie tej teorii Cisza zwija niedźwiedzie futro i kładzie je na stercie sąsiadującej z tą, na której siedzi Crozier. Irlandczyk nie może się nadziwić, że zimno ani wilgoć wciąż nie docierają do jego stóp okrytych skarpetami z trawy i futrzanymi butami – przez minione trzy lata jego stopy zawsze były zmarznięte i wilgotne.
Kiedy Cisza zaczyna składać namiot kilkoma energicznymi, pewnymi ruchami, Crozier rozgląda się dookoła.
Jest noc. Dlaczego wyciągnęła mnie tutaj w nocy? Coś się stało? Namiot, w którym spędzili ostatnie dni, stoi, jak już wcześniej się domyślił, na lodzie, między serakami, górami lodowymi i wałami, w których odbija się blask nielicznych gwiazd migocących między chmurami. Crozier dostrzega ciemną połynię odległą nie więcej niż trzydzieści stóp od miejsca, w którym znajdował się ich namiot, a jego serca zaczyna nagle bić szybciej. Nie odeszliśmy od miejsca, w którym Hickey mnie postrzelił. Jesteśmy nie dalej niż dwie mile od obozu ratunkowego. Wiem, jak tam dojść.
Potem uświadamia sobie, że ta połynia jest znacznie mniejsza od połyni, do której doprowadził ich Robert Golding – ma zaledwie osiem stóp długości i cztery szerokości. Pobliskie góry lodowe również nie wyglądają tak, jak powinny. Są znacznie wyższe i znacznie liczniejsze niż te w pobliżu zasadzki Hickeya. Wyższe są też wały lodowe.
Crozier spogląda na niebo i prześwitujące między chmurami gwiazdy. Gdyby chmury rozstąpiły się na chwilę i gdyby miał sekstans i tabele, mógłby ustalić ich pozycję.
Gdyby… gdyby… mógłby.
Jedyny znajomy fragment nieboskłonu, który udaje mu się dojrzeć, wygląda raczej jak zimowa konstelacja, a nie gwiazdozbiór obecny w tej części nieba w drugiej połowie sierpnia. Wie, że został postrzelony w nocy 17 sierpnia – zdążył już dokonać codziennego wpisu w dzienniku pokładowym, nim do obozu przybiegł Robert Golding – i nie wyobraża sobie nawet, by od tego czasu upłynęło więcej niż kilka dni.
Spogląda z coraz większym przestrachem na horyzont, szukając tam bladej poświaty świadczącej o niedawnym zachodzie słońca lub zbliżającym się wschodzie. Widzi tylko lodową pustynię, ciemność i kilka migoczących gwiazd.
Jezu Chryste… gdzie jest słońce?
Nie jest mu zimno, trzęsie się jednak tak gwałtownie, że musi przytrzymać się sterty futer, by nie spaść na lód. Lady Cisza robi coś bardzo dziwnego.
Читать дальше