– Tak jest, komandorze – odparł steward z uśmieszkiem, za który Crozier chętnie by go pobił. Komandor wiedział od dawna, że Bridgens jest pederastą, przynajmniej na lądzie. Po tym, jak mat uszczelniacz omal nie wywołał na pokładzie buntu, komandor Crozier miał dość pederastów. – Chodzi mi o to, panie komandorze, że po trzech zimach spędzonych w lodzie, kiedy jego ludzie byli zapewne tak chorzy na szkorbut, jak nasi będą latem, sir John uznał, że nigdy nie uwolnią się z lodu, i zatopił Victory w dziesięciu sążniach wody przy wschodnim wybrzeżu Boothii, na wschód od nas, po czym wyruszył na północ, do Fury Beach, gdzie komandor Parry zostawił zapasy i łodzie.
Crozier zrozumiał, że prędzej uda mu się powiesić tego człowieka, niż zamknąć mu usta, zmarszczył więc brwi i cierpliwie słuchał.
– Pamięta pan zapewne, komandorze, że łodzie i zapasy Parry’ego były właśnie na Fury Beach. Ross wziął łodzie i popłynął na północ, wzdłuż wybrzeża do przylądka Clarence, gdzie ze szczytu urwisk widzieli morze za cieśninami Barrowa i Lancastera. Mieli nadzieję, że dostrzegą tam statki wielorybnicze, ale… gruby lód ciągnął się po horyzont. Tamto lato było równie zimne jak dwa ostatnie, i być może następne.
Crozier czekał. Po raz pierwszy od czasu ciężkiej choroby, przez którą przeszedł w styczniu, miał ochotę napić się whisky.
– Wrócili do Fury Beach i spędzili tam czwartą zimę, komandorze. Ludzie chorowali ciężko na szkorbut, byli bliscy śmierci. Następnego lata, w czerwcu tysiąc osiemset trzydziestego trzeciego roku, popłynęli w małych łodziach na północ, a potem na wschód przez Cieśninę Lancastera, aż rankiem dwudziestego piątego sierpnia James Ross… teraz już sir James Ross… zobaczył żagiel. Machali, krzyczeli, wystrzelili race. Żagiel zniknął za wschodnim horyztonem.
– Pamiętam, że sir James wspominał coś o tym – rzekł sucho Crozier.
– Tak jest, komandorze, jestem pewien, że o tym mówił – odrzekł Bridgens ze swym irytującym uśmiechem. – Ale wiatr osłabł, a ludzie w łodziach wiosłowali jak szaleni i w końcu dogonili tę jednostkę wielorybniczą. To była Isabella, ten sam statek, którym sir John dowodził w roku tysiąc osiemset osiemnastym. Sir John, sir James i załoga Victory spędzili w lodzie cztery lata, komandorze – powtórzył po raz kolejny Bridgens. – Umarł wtedy tylko jeden człowiek, cieśla, niejaki Thomas, który cierpiał na niestrawność i miał nieprzyjemne usposobienie.
– I co z tego wszystkiego wynika? – spytał Crozier beznamiętnym tonem. Pamiętał aż za dobrze, że podczas tej wyprawy, pod jego komendą zginęło już kilkunastu ludzi.
– Na Fury Beach wciąż są zapasy i łodzie – odparł Bridgens. – Przypuszczam też, że ekipy ratownicze, które po nas wysłano – lub które dopiero zostaną wysłane tego lata – zostawią tam jeszcze więcej łodzi i zapasów. To pierwsze miejsce, w którym Admiralicja zostawi jedzenie i sprzęt dla nas oraz dla następnych ekip ratunkowych. Właśnie dzięki wyprawie sir Johna.
Crozier westchnął.
– Ma pan w zwyczaju myśleć to samo co Admiralicja, stewardzie Bridgens?
– Czasami tak. – Bridgens skinął głową. – Uczyłem się tego przez długie dziesięciolecia, komandorze. Gdy człowiek przebywa w towarzystwie głupców, po jakimś czasie zaczyna myśleć tak jak oni.
– To wszystko, stewardzie Bridgens, żegnam pana – warknął Crozier.
– Tak jest, panie komandorze. Proszę jednak przeczytać te dwa tomy. Sir John opisuje tu wszystko ze szczegółami; jak przeżyć na lodzie. Jak walczyć ze szkorbutem. Jak znaleźć Eskimosów i wykorzystać ich do pomocy przy polowaniu. Jak budować małe domy z bloków lodu i śniegu…
– Zegnam, stewardzie Bridgens!
– Tak jest, panie komandorze. – Bridgens zasalutował i ruszył w stronę zejściówki, wcześniej jednak przesunął dwa grube tomy bliżej Croziera.
Komandor siedział w lodowatej Wielkiej Kabinie jeszcze przez kolejne dziesięć minut. Słyszał, jak załoga Erebusa wychodzi na pokład na jego głową. Słyszał okrzyki oficerów z Terroru , którzy życzyli swym towarzyszom bezpiecznego powrotu na statek. Terror przycichł, z dala dobiegały jedynie odgłosy krzątaniny, kiedy marynarze podciągali po kolacji stoły pod sufit i dopijali swoje porcje grogu. Crozier słyszał kroki oficerów wracających z pokładu i zmierzających do mesy na spóźnioną kolację. Ich głosy brzmiały radośniej niż przy śniadaniu.
Wreszcie komandor wstał – zesztywniały z zimna i bólu – podniósł dwa ciężkie tomy i odstawił je na półkę przymocowaną do grodzi rufowej.
GOODSIR
70°05’szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 6 marca 1848.
Lekarz przebudził się raptownie, wyrwany ze snu pełnymi przerażenia krzykami.
Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest, potem jednak przypomniał sobie – w kajucie sir Johna, która pełniła teraz funkcję izby chorych Erebusa . Wszystkie lampy olejowe zostały wcześniej zgaszone, światło wpadało jedynie przez otwarte drzwi do zejściówki. Goodsir zasnął na dodatkowej koi – siedmiu pacjentów ciężko chorych na szkorbut i jeden z kamieniami w nerce spali na pozostałych kojach. Pacjent z kamieniami dostał wcześniej porcję opium.
Goodsirowi śniło się, że jego pacjenci umierają, krzycząc przy tym przeraźliwie. Umierali w jego śnie, bo nie wiedział, jak ich uratować. Będąc z wykształcenia anatomem, Goodsir miał mniejsze doświadczenie w sprawowaniu opieki nad chorymi marynarzami – sporządzaniu pigułek, mikstur, napojów i ziół – niż jego zmarli koledzy po fachu. Doktor Peddie tłumaczył mu kiedyś, że ogromna większość lekarstw była bezużyteczna w leczeniu typowych marynarskich przypadłości – zazwyczaj podawano je tylko po to, by oczyścić jelita i żołądek – sami marynarze uważali jednak, że im mocniejszy środek przeczyszczający zażywają, tym szybciej wrócą do zdrowia. To właśnie przekonanie o skuteczności takiego sposobu leczenia, a nie samo leczenie, pozwalało niektórym żeglarzom przezwyciężyć chorobę. W większości tego typu sytuacji, gdy w grę nie wchodziły prawdziwe zabiegi operacyjne, organizm leczył się sam albo pacjent umierał.
Goodsir śnił, że wszyscy jego pacjenci umierają i krzyczą przy tym przeraźliwie.
Lecz te krzyki były prawdziwe. Dochodziły gdzieś spod pokładu.
Do izby chorych wbiegł Henry Lloyd, pomocnik Goodsira. Lloyd trzymał w ręku lampę, dzięki czemu Goodsir zauważył, że nie ma on butów, a spod jego swetra wystają poły koszuli. Musiał przybiec doń prosto ze swojego hamaka.
– Co się dzieje? – spytał szeptem Goodsir. Krzyki nie zbudziły jeszcze żadnego z chorych.
– Komandor chce, żeby przeszedł pan do głównych schodków – odparł Lloyd, nie próbując nawet ściszać głosu. Wyglądał na przerażonego.
– Pst… – upomniał go Goodsir. – Co się dzieje, Henry?
– Potwór jest w środku, doktorze – wyjąkał Lloyd, szczękając zębami ze strachu i zimna. – Na dole. Zabija ludzi na dole.
– Pilnuj pacjentów – rozkazał Goodsir. – Zawołaj mnie, gdyby któryś z nich się obudził albo gdyby stan któregoś nagle się pogorszył. Ale najpierw włóż buty i narzuć coś na siebie.
Goodsir ruszył w stronę dziobu, przeciskając się między podoficerami, którzy wychodzili ze swych kajut i wkładali ubrania. Komandor Fitzjames stał wraz z Le Vescontem przy otwartym włazie prowadzącym na niższe pokłady. W dłoni trzymał pistolet.
– Panie Goodsir, na dole będą ranni ludzie. Pójdzie pan tam z nami. Proszę się lepiej ubrać.
Читать дальше