– Niech mi pan pomoże wyciągnąć go stamtąd – powiedział Fitzjames.
Lekarz złapał za lewą nogę mężczyzny i jego tlący się sweter, komandor pochwycił drugą nogę i ramię, po czym obaj wyciągnęli go z płomieni. Otwarte usta trupa zawadziły na moment o dolną krawędź paleniska, potem jednak zsunęły się z niej ze zgrzytem.
Goodsir przewrócił ciało mężczyzny na plecy, podczas gdy Fitzjames zdjął kurtkę i ugasił nią płomienie trawiące twarz i włosy.
Harry Goodsir czuł się tak, jakby patrzył na to wszystko z ogromnego dystansu. Starając się korzystać tylko z tej części umysłu, która oceniała sytuację z pozycji wolnego od emocji zawodowca, zauważył, że niewielki ogień płonący w palenisku stopił oczy zmarłego, spalił jego nos i uszy i zamienił twarz w różową pulpę przypominającą powierzchnię świeżo upieczonej tarty malinowej.
– Rozpoznaje go pan, panie Goodsir? – spytał Fitzjames. – Nie.
– To Tommy Plater – dobiegł ich od drzwi drżący głos Des Voeux. – Poznaję go po swetrze i po tym kolczyku, który wtopił mu się w policzek.
– Do diabła, Des Voeux – warknął Fitzjames. – Proszę wrócić na swój posterunek na korytarzu.
– Tak jest, komandorze – odrzekł Des Voeux i wyszedł. Po chwili z korytarza dobiegły odgłosy wymiotowania.
– Będę musiał pana poprosić… – zaczął komandor, zwracając się do Goodsira.
Nagle od strony dziobu dobiegł ich trzask, a potem huk tak głośny, że lekarz był pewien, iż statek złamał się na pół.
Fitzjames natychmiast pochwycił lampkę i wybiegł na korytarz, zostawiając w kotłowni tlącą się kurtkę. Goodsir i Des Voeux pobiegli za nim, mijając po drodze rozrzucone beczki i rozbite skrzynki wciśnięte między pojemniki z resztkami zapasów wody pitnej i worki z węglem.
Kiedy przebiegali obok wejścia do schowka na węgiel, Goodsir spojrzał w prawo i zobaczył nagie ramię wystające zza futryny drzwi. Przystanął na moment i pochylił się, by zobaczyć, kto tam leżał, komandor i starszy mat pobiegli już jednak dalej, zabierając ze sobą lampy. Goodsir został sam w ciemnościach, w towarzystwie kolejnego trupa. Wyprostował się i ruszył za swymi towarzyszami.
Kolejne trzaski. Krzyki z pokładu nad ich głowami. Strzał z pistoletu albo muszkietu. Krzyki. Przerażone głosy kilku ludzi.
Goodsir, który został w tyle i biegł na oślep, kierując się ku światłom lamp, wypadł z wąskiego korytarza na otwartą, mroczną przestrzeń i uderzył z rozpędu w gruby dębowy słup. Upadł na plecy, prosto w osiem cali lodu i zimnej wody. Nie mógł skupić wzroku – lampy nad jego głową zamieniły się w niewyraźne, rozkołysane plamy żółci – a cały świat śmierdział i smakował ściekami, pyłem węglowym i krwią.
– Nie ma schodków! – krzyknął Des Voeux.
Goodsir usiadł prosto i potrząsnął głową, odzyskując w pełni świadomość. Schodki dziobowe, zbudowane z grubych dębowych bali i desek, na które mogło wspiąć się jednocześnie kilku ludzi niosących ze sobą stufuntowe worki z węglem, zostały roztrzaskane na kawałki. Z otwartego włazu zwisały tylko fragmenty wyłamanych desek… – Podsadźcie mnie – rozkazał Fitzjames, który zatknął pistolet za pas, odstawił latarnię i pochwyciwszy się rękami krawędzi włazu, próbował się podciągnąć. Des Voeux pochylił się, by mu pomóc.
Nagle z otwartego włazu buchnęły płomienie.
Fitzjames zaklął i upadł plecami w lodowatą wodę, zaledwie kilka stóp od Goodsira. Wyglądało na to, że płonie cała dziobowa część najniższego pokładu.
Pożar, pomyślał Goodsir. Jego nozdrza wypełnił gryzący dym. Nie mamy dokąd uciec. Na zewnątrz szalała śnieżyca, temperatura sięgała minus stu stopni. Gdyby okręt się teraz spalił, wszyscy by zginęli.
– Główne schody – rzucił krótko Fitzjames, zerwał się na równe nogi, podniósł lampę i ruszył biegiem w stronę rufy. Des Voeux biegł tuż za nim.
Goodsir podparł się rękami, stanął, znów upadł, przeszedł kilka kroków na czworakach, wreszcie zdołał się wyprostować i pobiegł za oddalającymi się lampami.
Coś na najniższym pokładzie ryknęło. Potem rozległ się huk wystrzałów z muszkietów i strzelb.
Goodsir chciał zatrzymać się przy magazynie węgla i sprawdzić, czy mężczyzna, do którego należało nagie ramię, jeszcze żyje – i czy w ogóle to ramię jest połączone z jakimś ciałem – kiedy jednak tam dotarł, było już zbyt ciemno. Lekarz biegł więc dalej, obijając się o grodzie i zbiorniki z wodą.
Lampy przemieszczały się już w górę schodów prowadzących z najniższego pokładu. Z otwartego włazu buchały kłęby dymu.
Goodsir wspiął się pospiesznie na schody, dostał w twarz butem komandora lub pierwszego oficera i stanął na pokładzie.
Nie mógł oddychać. Nic nie widział. W pobliżu kołysały się jakieś lampy, w powietrzu unosił się jednak gęsty dym.
Goodsir miał ochotę odnaleźć jak najszybciej schody prowadzące na dolny pokład i wspiąć się tam, a potem jeszcze wyżej, na zewnątrz, gdzie mógłby odetchnąć czystym powietrzem, jednak po jego prawej stronie – od strony dziobu – krzyczeli jacyś ludzie, opadł więc na kolana i ręce. Tutaj powietrze nadawało się chociaż do oddychania. Ledwie. Z przodu widać było pomarańczowy blask, o wiele za jasny, by mogła to być lampa.
Goodsir przeszedł do przodu na czworakach, odszukał zejściówkę przy lewej burcie, obok magazynu sucharów, i ruszył dalej. Nieco dalej kilku marynarzy próbowało ugasić ogień kocami. Płomienie obejmowały także i te koce.
– Ściągnijcie tu ludzi z wiadrami! – krzyknął Fitzjames gdzieś z kłębów dymu na przodzie. – Niech przyniosą tu wodę!
– Nie ma wody, komandorze! – wrzasnął ktoś z tyłu.
– Weźcie wiadra ze szczynami. – Zdecydowany głos komandora wcinał się jak nóż w dym i krzyki innych ludzi.
– Zamarzły! – odpowiedział mu ten sam głos, należący do dowódcy głównego masztu, Johna Sullivana.
– Weźcie je tak czy inaczej! – krzyczał Fitzjames. -i śnieg. Sullivan, Sinclair, Reddington, Seeley, Pocock, Greater – zbierzcie ludzi i ustawcie ich w szeregu od głównego pokładu aż dotąd, tak żeby mogli podawać sobie wiadra. Nabierajcie tyle śniegu, ile tylko się da. Rzucajcie go na ogień. – Fitzjames przerwał i zakasłał gwałtownie.
Goodsir wstał. Dym wirował wokół niego, jakby ktoś nagle otworzył okno albo drzwi. W jednej chwili widział wyraźnie płonące ściany magazynku bosmana i cieśli, oddalone co najmniej o piętnaście stóp, a w następnej nie sięgał wzrokiem dalej niż na dwie stopy. Wszyscy kasłali głośno, a Goodsir, chcąc nie chcąc, przyłączył się do nich.
Ludzie spieszący do schodów obijali się o niego i odpychali na bok, lekarz przywarł więc całym ciałem do grodzi, zastanawiając się, czy nie powinien wyjść na dolny pokład. Tutaj nie było z niego żadnego pożytku.
Przypomniał sobie nagie ramię wystające z wejścia do magazynu na węgiel. Na myśl o tym, że miałby tam zejść ponownie, zrobiło mu się niedobrze.
Ale potwór jest na tym pokładzie.
Jakby na potwierdzenie tej myśli cztery lub pięć muszkietów wypaliło jednocześnie nie dalej niż dziesięć stóp od Goodsira. Huk był ogłuszający. Goodsir zakrył uszy dłońmi i opadł na kolana, przypominając sobie, jak mówił członkom załogi Terroru , że chorzy na szkorbut mogą umrzeć od takiego właśnie huku. Wiedział, że sam ma już pierwsze objawy szkorbutu.
– Przestańcie strzelać! – krzyknął Fitzjames. – Natychmiast! Tam są ludzie.
– Ale komandorze… – zaczął protestować kapral Alexander Pearson, najwyższy rangą spośród czterech pozostałych przy życiu żołnierzy na pokładzie Erebusa .
Читать дальше