– Ale sanie z żaglem sunęłyby po lodzie łatwiej niż po ziemi, szczególnie w marcu lub kwietniu, kiedy lód nie zacznie się jeszcze topić i nie zrobi się lepki – odezwał się porucznik le Vesconte.
– Moim zdaniem powinniśmy zostawić łodzie i wyruszyć w stronę Zatoki Baffina tylko z saniami i potrzebnymi zapasami – ponownie zabrał głos Des Voeux. – Jeśli dotrzemy na wschodnie wybrzeże wyspy Somerset, zanim skończy się sezon wielorybniczy, na pewno trafimy na jakiś statek. Jestem też pewien, że będą tam już okręty ratownicze naszej marynarki.
– Jeśli zostawimy tu łodzie, zatrzyma nas pierwszy pas otwartej wody – odrzekł lodomistrz Blanky. – Umrzemy na lodzie.
– Dlaczego właściwie okręty ratownicze miałyby nas szukać po wschodniej stronie wyspy Somerset i półwyspu Boothia? – spytał porucznik Little. – Jeśli rzeczywiście będą nas szukać, popłyną raczej przez Cieśninę Lancastera, do wysp Devon, Beechey i Cornwallisa. Wiedzą, jakie rozkazy otrzymał sir John. Zapewne będą zakładać, że przepłynęliśmy przez cieśninę Lancaster, bo zazwyczaj latem ta cieśnina jest żeglowna. Żaden z nas na pewno nie dotrze aż tak daleko na północ.
– Być może w tym roku w Cieśninie Lancastera lód jest równie gruby jak tutaj – przemówił lodomistrz Reid. – Wtedy ekipy ratunkowe szukałyby nas raczej na południu, po wschodniej stronie wyspy Somerset i półwyspu Boothia.
– Może znajdą wiadomości, które zostawiliśmy w kopcach na Beechey, jeśli rzeczywiście tam dotrą – wtrącił sierżant Tozer. – I wyślą sanie albo statki tam, gdzie trzeba, na południe.
W kajucie zapadła nagle martwa cisza.
– Nie zostawiliśmy żadnych wiadomości na Beechey – oświadczył komandor Fitzjames. O tym wiedzieli wszyscy prócz sierżanta Tozera.
W pełnej zakłopotania ciszy, jaka znów zapadła w Wielkiej Kajucie po owych słowach, Francis Rawdon Moira Crozier poczuł nagle, że w jego piersiach płonie dziwny, gorący i czysty płomień. Było to uczucie podobne do pierwszego łyku whisky po długiej abstynencji, a zarazem zupełnie od niego różne.
Crozier chciał żyć. Po prostu. Zamierzał przetrwać ten trudny okres wbrew wszelkim przeciwnościom i bogom, którzy odmawiali mu prawa do życia. Ten ogień w jego piersiach płonął już w tych pełnych bólu i słabości dniach na początku stycznia, kiedy bliski śmierci zdołał jednak przetrwać ataki głodu alkoholowego i uwolnić się od nałogu. Z każdym dniem płomień przybierał na sile.
Francis Crozier lepiej niż którykolwiek z obecnych w Wielkiej Kajucie ludzi rozumiał, jak nierealne są proponowane przez nich rozwiązania. Głupotą byłaby wyprawa na południe, przez lód, w stronę Rzeki Backa. Głupotą byłaby też wędrówka w stronę wyspy Somerset, przez tysiąc dwieście mil przybrzeżnego lodu. Głupotą była wiara w to, że lód tego lata stopnieje i pozwoli Terrorowi – obciążonemu podwójną załogą i niemal zupełnie pozbawionemu zapasów – wypłynąć z beznadziejnej pułapki, w którą wprowadził ich sir John.
Mimo to Francis Crozier pragnął żyć i nie zamierzał się poddawać. Płomień płonął w jego piersiach niczym mocna irlandzka whisky.
– Czy to oznacza, że w ogóle nie bierzemy już pod uwagę drogi morskiej? Przed chwilą usłyszeliśmy, że Terror może pływać – odezwał się Robert Sinclair.
Odpowiedział mu James Reid, lodomistrz Erebusa .
– Musielibyśmy przepłynąć prawie trzysta mil na północ, przez nienazwaną jeszcze cieśninę, którą odkrył sir John, potem przez cieśniny Barrowa i Lancastera, a potem jeszcze na południe, przez Zatokę Baffina, i to wszystko przed nadejściem zimy, nim znów dopadnie nas lód. Kiedy płynęliśmy na południe, mieliśmy do dyspozycji silnik parowy i żelazne osłony. Nawet gdyby lód stopniał do takiego stopnia jak dwa lata temu, mielibyśmy wielkie problemy z przebyciem takiego dystansu tylko na żaglach. I z osłabionym kadłubem.
– Lód może być znacznie mniejszy niż w tysiąc osiemset czterdziestym szóstym roku – odrzekł Sinclair.
– A z mojej dupy mogą wylecieć anioły – powiedział Thomas Blanky.
Ze względu na kalectwo lodomistrza żaden z oficerów obecnych przy stole nie próbował nawet go upominać. Kilku się uśmiechnęło.
– Istnieje jeszcze inne rozwiązanie… to znaczy, jeśli chodzi o drogę morską – odezwał się porucznik Edward Little.
Oczy wszystkich obecnych zwróciły się w jego stronę. Kilku oficerów i podoficerów paliło fajki nabite tytoniem, który odkładali na taką okazję jak ta. Dym wypełniający kajutę sprawiał, że było w niej jeszcze ciemniej niż na początku zebrania.
– Podczas wyprawy do kopca sir Rossa w zeszłym roku porucznik Gore dostrzegł podobno jakiś ląd na południe od Ziemi Króla Williama – kontynuował Little. – Jeśli rzeczywiście tak było, musiał to być Półwysep Adelajdy, terytorium już nam znane, przy którym podobno często można znaleźć pas otwartej wody między lodem przybrzeżnym a pakiem. Gdyby lód popękał na tyle, byśmy mogli popłynąć na południe, zaledwie nieco ponad sto mil, a nie trzysta mil dzielące nas od Cieśniny Lancastera, moglibyśmy pożeglować wzdłuż zachodniego wybrzeża aż do Cieśniny Beringa.
– Przejście Północno-Zachodnie – skwitował porucznik John Irving. Jego słowa zabrzmiały jak jakieś ponure zaklęcie.
– Pozostaje pytanie, czy do lata będziemy mieli jeszcze dość zdrowych ludzi, by obsadzić statek załogą – przemówił cicho doktor Goodsir. – Do maja wszyscy możemy być już chorzy na szkorbut. A co będziemy jedli podczas tygodni lub miesięcy żeglugi na zachód?
– Możemy polować – odpowiedział sierżant Tozer. – Na zachodzie z pewnością będzie więcej zwierzyny. Woły piżmowe. Karibu. Morsy. Lisy polarne. Może zanim dopłyniemy do Alaski, będziemy jeść jak królowie.
Crozier spodziewał się, że Blanky dorzuci swoje: „A z mojej dupy może wylecą woły piżmowe”, ale lodomistrz milczał pogrążony w myślach.
Tozerowi odpowiedział jednak porucznik Little.
– Sierżancie, problem w tym, że nawet gdyby dzika zwierzyna powróciła jakimś cudem po dwóch latach nieobecności, żaden z marynarzy nie umiałby jej zastrzelić z muszkietu… oprócz pańskich podwładnych, oczywiście. Potrzebowalibyśmy do polowania znacznie więcej ludzi niż tych kilku żołnierzy, którzy pozostali jeszcze przy życiu. Zdaje się też, że żaden z nas nie polował na stworzenia większe niż ptaki. Czy ze strzelby śrutowej można zastrzelić te zwierzęta, o których pan mówił?
– Jeśli podejdzie się dość blisko – odparł Tozer ponuro. Crozier przerwał tę jałową dyskusję:
– Doktor Goodsir poruszył tu bardzo ważny problem… Jeśli poczekamy do lata albo nawet tylko do czerwca, by przekonać się, czy lód pęka, będziemy już być może zbyt chorzy i głodni, by obsadzić statek kompletną załogą. Z pewnością zabraknie nam zapasów, żeby wyruszyć w podróż saniami. Musimy zakładać, że podróż do ujścia Rzeki Backa zajmie nam trzy do czterech miesięcy, jeśli więc chcemy porzucić okręty i wyruszyć w drogę w nadziei, że uda nam się dotrzeć do Wielkiego Jeziora Niewolniczego albo na wschodnie wybrzeże wyspy Somerset jeszcze przed zimą, powinniśmy zrobić to przed czerwcem. Ale kiedy?
W kajucie znów zapadła pełna zakłopotania cisza.
– Myślę że nie później niż pierwszego maja – powiedział wreszcie porucznik Little.
– Moim zdaniem, jeszcze wcześniej – oparł doktor Goodsir. – Chyba że znajdziemy jakieś źródło świeżego mięsa, a choroba nie będzie się rozprzestrzeniała w takim tempie, jak teraz.
Читать дальше