– On chyba nic nie wie, jak myślisz, Ben?
Benny wzruszył potężnymi ramionami i pociągnął haust herbaty z kubka. Zanim odpowiedział, odgryzł duży kęs kanapki od Marksa and Spencera, więc miał pełne usta i jego głos by stłumiony.
– Ta jest pyszna. Co jest w środku?
– Kurczak po indyjsku i sałatka. Zapychające, ale smaczne.
Na podłodze Coco zajęczał z bólu. Benny przyłożył mu solidnego kopa.
– Zamknij się, alfonsie jeden, nie widzisz, że mamy przerwę na herbatę? – Zaśmiał się z własnego dowcipu. – Nie ma lepszych przekąsek niż te od Marksa and Spencera.
Abul przytaknął skinieniem głowy.
– Warto zapłacić trochę więcej, no nie? Co masz zamiar z nim zrobić? – Wskazał głową na Coco.
Benny przeżuł ostatni kęs kanapki, zanim odpowiedział.
– Zabiję go, jak mi się zdaje.
– Chyba żartujesz!
Benny potrząsnął głową.
– W życiu nie byłem poważniejszy, bracie. Ludzie widzieli, jak zabierałeś go ze sobą. To najlepszy znany mi sposób przekazania sygnału, że jestem na wojennej ścieżce. Mam rację czy nie?
Abul westchnął.
– To nie jest wróg. Ma porządny dom, porządną mamę i tatę, i porządną dziewczynę. Zarabia dla ciebie szmal. Daj mu do cholery spokój, człowieku.
Benny z udawanym przerażeniem przyłożył mu rękę do serca.
– Chyba źle z tobą, Abul. Chcesz mu włazić w dupę czy jak?
– Jesteś walniętym świrem, tyle ci powiem, Benny.
– Ubijmy interes, OK?
Abul kiwnął głową.
– Zostawię go przy życiu, ale pod jednym warunkiem, dobra?
Abul znowu przytaknął.
– Ostatnia kanapka dla mnie.
Benny mówił to zupełnie serio, Abul znał go na tyle. Udał więc, że się zastanawia, zanim odpowiedział. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedział, jak postępować z Bennym.
– Niech będzie. Umowa stoi.
Benny wylał resztkę gorącej herbaty na twarz nieprzytomnego Coco, żeby go ocucić.
– Zbudź się, kretynie, wstawaj i skończmy z tym. Mam dziś gorącą randkę z piersiastą dziewczyną.
Kiedy Coco wreszcie oprzytomniał, zobaczył nad sobą Benny’ego Ryana z pałką elektryczną w ręku i szerokim uśmiechem na twarzy.
***
Kenny Smith pocałował córeczkę na pożegnanie i zatrzasnął drzwi swojego okazałego domu w Laindon. Wsiadł do nowego mercedesa. Gdy wkładał kluczyk do stacyjki, poczuł na szyi lufę rewolweru.
Garry Ryan odezwał się cicho, ale groźnie:
– Jedź, Smithy, i nie rób zbędnych ruchów. Kenny, zdenerwowany, przymknął oczy.
– Ryan, ty gnoju. Co chcesz zrobić? Sierotę z mojego dziecka?
Garry zaśmiał się.
– Chyba że sam będziesz się o to prosił. Bo pomyśl chwilkę. Gdybym chciał cię zabić, już byś nie żył. W jednej sekundzie, bez jednego słowa. A teraz jedź.
– Dokąd?
– Po prostu jedź. Za chwilę spotkamy się z przyjaciółmi. Cieszysz się, prawda? Pogadamy o dawnych czasach.
Kenny ruszył, choć serce podjechało mu do gardła, a ręce świerzbiły, żeby sięgnąć do schowka, gdzie na wszelki wypadek miał schowaną broń.
***
Danzig, oficer straży więziennej, cicho przechodził przez blok. Był wczesny wieczór i szczególnie niebezpieczni więźniowie siedzieli akurat przed telewizorem. W odróżnieniu od włamywaczy i złodziei samochodów w zakładach otwartych podopieczni Maksa mogli oglądać telewizję tylko przez jedną godzinę, i to zaledwie dwa razy w tygodniu. Wynikały z tego same kłopoty, bo wściekali się, gubiąc się w akcji telenowel, a teraz, kiedy zniknął magnetowid, nie można było nawet nic nagrać. Danzig westchnął. Władze czasami zapominały, że był to zakład dla gangsterskiej śmietanki. Nuda i wrodzona inteligencja tych facetów stanowiły niebezpieczną mieszankę.
Gość z perspektywą osiemnastoletniej odsiadki nie radzi sobie z nerwami. Potrzebuje więcej zajęć niż młodzik posadzony na dwa lub trzy lata. I nie chodzi o to, żeby takim facetom umilać życie, lecz by ułatwić służbę klawiszom. Bo niby jak ma pilnować kupy mężczyzn ktoś, kto się ich przez cały czas śmiertelnie boi?
Przed wejściem do świetlicy Danzig głośno wytarł nos, aby uprzedzić więźniów, że nadchodzi. Dzięki temu przerywali jakąś zakazaną rozrywkę – do czasu, aż znowu wychodził. Ku swojemu zdziwieniu wewnątrz zastał tylko dwóch, w ciszy oglądających program Na pomoc zwierzętom.
Skierował kroki do swojego pokoiku służbowego, po drodze machając ręką na innego funkcjonariusza. Otworzył drzwi z klucza i zobaczył w swoim biurze Vica Joliffa. Wisiał na belce sufitowej, usta miał wypchane papierami z biurka Danziga. Był tam między innymi los na loterię, co go maksymalnie wkurzyło, ponieważ teraz stał się dowodem.
Los był oczywiście cały zalany krwią, bo ten, co powiesił sukinsyna, podciął mu też gardło. Ciężko wzdychając, Danzig włączył alarm.
Zapowiadała się długa noc, a on umówił się z najstarszą córką na oględziny mieszkania. Miał przygotowaną zaliczkę i czekał na córkę, bo chciał jeszcze przekazać więźniom otrzymane od niej wiadomości z zewnątrz. Teraz, wraz z Joliffem, ten dodatkowy dochód rozpływał się w sinej mgle.
***
Marge z podziwem słuchała, jak Maura rzeczowo rozmawia przez telefon z domu Carli. Jak zwykle przyjaciółka imponowała jej umiejętnością samokontroli i koncentrowania się na tym, co było w danej chwili najważniejsze: na rodzinie i interesach. Ona sama, matka dwóch dorosłych córek i syna, zbyt często dawała się ponosić emocjom i uważała to za swą największą słabość. I choć jej mąż uwielbiał swoją małą żywiołową Marge, ona zdawała sobie sprawę, że rządzi nim i domem dzięki łzom, złości i krzykom. Zadręczała wszystkich wokół siebie, próbując układać im życie. Z radością uporządkowałaby też życie przyjaciółce, gdyby miało to jej pomóc i gdyby Maura pozwoliła.
Było to jednak mało prawdopodobne.
Do pokoju wszedł Joey. Miał trzynaście lat i był ładnym chłopcem, bardziej podobnym do matki niż do ojca – i za ten drobny akt łaski każdy z rodziny codziennie dziękował Bogu. Malcolm Spencer był typem nadętego cherlaka i we własnym mniemaniu świetnym architektem. Bóg raczy wiedzieć, co Carla w nim zobaczyła, ale zasłona szybko spadła jej z oczu gdy zorientowała się, jaki z niego oszust.
Joey miał ciemnokasztanowe włosy i przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu, po Ryanach odziedziczył kształt nosa i kwadratową szczękę. Gorąco podziwiał ciotkę Maurę.
– Mama kazała zapytać, czy czegoś nie potrzebujesz.
Maura uśmiechnęła się do niego.
– Nie, dziękuję, za minutkę kończę.
– W porządku.
Gdy wyszedł z pokoju, Marge rzuciła zalotnie:
– Gdybym była dwadzieścia lat młodsza!
Maura zaśmiała się.
– Chciałaś chyba powiedzieć: trzydzieści.
Marge odpowiedziała uśmiechem.
– Prawda. Czemu ten pieprzony czas tak pędzi, Maws?
Maura wzruszyła ramionami.
– Kto to wie, Marge. No, ale na mnie już pora.
– A dokąd to się wybierasz?
Maura wyczuła lęk w jej głosie, lecz odparowała ostro:
– A cóż to, Marge, jesteś z policji?
Jednak Marge nie spuszczała z niej wzroku, oczekując odpowiedzi na swoje pytanie. Ale jej nie usłyszała. Zamiast tego Maura stwierdziła:
– Wszystkim zainteresowanym wyjdzie na dobre, jeśli nie będziesz o niczym wiedziała, Marge. Czego nie wiesz, nie wygadasz.
Przyjaciółka poczuła się urażona i nastroszyła się jak kura.
– Powinnaś już wiedzieć, że nigdy niczego bym nie wygadała.
Читать дальше