– Charles niepotrzebnie ci o tym powiedział. Ja tego nie chciałam.
– Do diabła, mam prawo wiedzieć!
– To nic nie zmienia. Nadal zamierzam wyjść za Charlesa.
– Niedoczekanie twoje – warknął ostro. – Gdybyś podejmowała tę decyzję tylko w swoim imieniu, nie sprzeciwiłbym się ani słowem. Ale teraz wchodzi w grę jeszcze jedna osoba – moje dziecko. Ja też mam coś do powiedzenia w sprawie jego przyszłości.
– Nie – wyszeptała gorączkowo. – Nie teraz, kiedy zrozumiałam, co będzie najlepsze dla mnie i dla dziecka. Nie możesz mi dać tego co Charles. Mój Boże, przecież ty nawet nie lubisz dzieci!
– Nie zostawię własnego dziecka!
– Nie masz wyboru!
– Czyżby? – Chwycił ją lekko, ale stanowczo. – Posłuchaj mnie uważnie – powiedział cicho, tonem, od którego włosy zjeżyły jej się na karku. – Dopóki tego nie załatwimy, nie ma mowy o żadnych zaręczynach. Zaczekam na ciebie przed domem, w swoim powozie. Jeśli nie zjawisz się tam dokładnie za kwadrans, odnajdę cię i siłą wyniosę z przyjęcia. Możemy wyjść dyskretnie albo wywołać scenę, o której ludzie będą jutro plotkować we wszystkich salonach Londynu. Decyzja należy do ciebie.
Nigdy przedtem tak do niej nie mówił – łagodnie, ale jednocześnie ze stalowym błyskiem w oku. Amanda natychmiast uwierzyła w jego groźbę i okropnie się zdenerwowała. Chciała wymyślać mu i krzyczeć, ale nagle stwierdziła, że zbiera się jej na płacz. Poczuła do siebie obrzydzenie. Zachowywała się jak głupiutkie bohaterki romansów, które zawsze wyśmiewała. Usta jej drżały i musiała użyć całej siły woli, żeby powstrzymać się przed wybuchem.
Jack dostrzegł jej słabość i natychmiast złagodniał.
– Nie płacz. Nie masz powodu do płaczu, mhuirnin - powiedział cieplejszym tonem.
Jej głos z trudem wydobywał się przez ściśnięte od powstrzymywanego płaczu gardło.
– Gdzie chcesz mnie zabrać?
– Do domu.
– Najpierw muszę porozmawiać z Charlesem.
– Amando, naprawdę myślisz, że on cię przede mną uratuje? – zapytał łagodnie.
Tak, tak, odpowiedziała mu w duchu. Ale kiedy spojrzała w twarz człowieka, który kiedyś był jej kochankiem, a teraz siał się przeciwnikiem, nadzieja w niej zgasła. Jack Devlin miał dwa oblicza; raz był uroczym łobuzem, raz bezwzględnym manipulatorem. Jeśli zechce postawić na swoim, nie cofnie się przed niczym.
– Nie, wcale tak nie myślę – wyszeptała z goryczą.
Mimo wielkiego napięcia, Jack uśmiechnął się lekko.
– Piętnaście minut – przypomniał jej ostrzegawczo i odszedł, zostawiając ją drżącą w ciemnościach.
Jack był doskonałym negocjatorem, czego dowiódł, zachowując przez całą drogę strategiczne milczenie. Amanda tymczasem kipiała oburzeniem i gniewem. Fiszbiny gorsetu uciskały ją bezlitośnie, tak że ledwie mogła oddychać. Jasnoniebieska suknia, która wcześniej wydawała jej się taka zwiewna i elegancka, teraz stała się ciasna i niewygodna. Szpilki we włosach drapały ją w głowę. Czuła się jak zwierzę schwytanie w potrzask, bezradne i nieszczęśliwe. Kiedy dotarli do celu, była wyczerpana gonitwą myśli.
Marmurowy hol był słabo oświetlony. Tylko jedna lampa rozpraszała mrok otulający ustawione tu marmurowe posągi Większość służby udała się już na spoczynek, z wyjątkiem kamerdynera i dwóch lokajów. Przez witrażowe okno wpadało światło gwiazd, rzucając na główne schody lawendowe, niebieskie i zielone smugi.
Trzymając jedną rękę na karku Amandy, Jack poprowadził ją na piętro. Weszli do części domu, której jeszcze nie widziała Znajdował się tu prywatny salonik i przylegająca do niego sypialnia. Dawniej spotykali się zawsze u niej, więc Amanda ciekawie rozejrzała się po nieznanym wnętrzu. Pokój był urządzony typowo po męsku, w ciemnych barwach. Ściany obito wytłaczaną skórą, na podłodze leżały grube dywany w szkarłatno-złote wzory.
Jack szybko zapalił lampę i podszedł do Amandy. Zdjął jej rękawiczki, delikatnie pociągając za koniec każdego palca z osobna. Kiedy poczuła na nagich dłoniach ciepło jego silnych rąk, zesztywniała.
– To moja wina, nie twoja – powiedział cicho, gładząc jej palce. – To ja w naszym związku byłem doświadczonym partnerem. Powinienem był bardziej uważać, żeby do tego nie dopuścić.
– Owszem, powinieneś.
Przyciągnął ją do siebie, ignorując jej protesty. Jego bliskość sprawiła, że przebiegł ją dreszcz. Delikatnie ją przytulił i zapytał, wtulając twarz w burzę jej upiętych na czubku głowy loków.
– Kochasz Hartleya?
Dobry Boże, jak bardzo chciała w tej chwili umrzeć. Usta jej drgnęły spazmatycznie, kiedy próbowała przytaknąć, ale nie potrafiła wydobyć z siebie żadnego dźwięku. W końcu z rezygnacją opuściła ramiona.
– Nie – wyszeptała ochryple. – Lubię go i szanuję, ale to nie jest miłość.
Westchnął głęboko i pogładził ją po plecach.
– Pragnąłem cię każdego dnia, odkąd się rozstaliśmy. Chciałem poszukać sobie innej kobiety, jednak nie potrafiłem.
– Jeśli prosisz mnie, żebyśmy nadal ciągnęli nasz romans, to odmawiam. Nie mogę. – Na końcach jej rzęs zawisły łzy. – Nie zostanę twoją kochanką, bo nie chcę skazać swojego dziecka na życie w poniżeniu.
Ujął ją za podbródek i zmusił, żeby na niego spojrzała. Na jego twarzy malowała się dziwna mieszanina czułości i zdecydowania.
– Będąc chłopcem, często się zastanawiałem, dlaczego urodziłem się jako bękart, dlaczego nie mam rodziny jak inne dzieci. Musiałem patrzyć, jak matka zmienia kochanków, i wciąż miałem nadzieję, że któryś się z nią ożeni. Do każdego nowego mężczyzny w jej życiu mówiłem „tato"… aż to słowo przestało dla mnie cokolwiek znaczyć. Amando, moje dziecko nie będzie dorastało bez prawdziwego ojca. Chcę mu dać swoje nazwisko. Chcę się z tobą ożenić.
Kiedy to usłyszała, zakręciło jej się w głowie i musiała się o niego oprzeć, żeby nie stracić równowagi.
– Przecież ty wcale nie chcesz się ze mną ożenić. Robisz to, żeby ulżyć swojemu sumieniu i móc sobie powiedzieć, że postąpiłeś honorowo. Wkrótce ci się znudzę i zanim się spostrzegę, wyląduję w jakimś wiejskim domu, żebyś łatwiej mógł zapomnieć o mnie i o naszym dziecku…
Jack potrząsnął nią lekko, przerywając potok gorzkich, podszytych strachem słów. Był bardzo poważny.
– Nie wierzysz w moje słowa, prawda? Dlaczego tak mało mi ufasz? – Odpowiedź wyczytał w jej oczach i zaklął pod nosem. – Amando… wiesz, że zawsze dotrzymuję obietnic. Przyrzekam ci, że będę dobrym mężem. I dobrym ojcem.
– Nawet nie wiesz, jak być dobrym mężem i ojcem.
– Nauczę się.
– Nie można się nauczyć, jak kochać rodzinę – odparła pogardliwie.
– Przede wszystkim pragnę ciebie. – Pocałował ją tak mocno i natarczywie, że musiała rozchylić usta i odwzajemnić pocałunek. Gładził ją po plecach i przyciskał do siebie tak, jakby chciał, żeby stopiła się z nim w jedną całość. Nawet przez dzielące ich warstwy ubrania czuła, że jest podniecony. -Amando – szeptał, całując ją po twarzy i włosach. – Cały czas cię pragnę… potrzebuję. Ty też mnie potrzebujesz, chociaż jesteś zbyt uparta, żeby się do tego przyznać.
– Potrzebuję solidnego, stałego w uczuciach i wiernego męża – rzekła cicho. – To, co jest między nami, kiedyś się wypali, a wtedy…
– Nigdy – szepnął i znowu pocałował ją w usta tak namiętnie, że przeszedł ją dreszcz. Uniósł ją do góry i położył na szerokim łożu z baldachimem. Oddychał ciężko, starając się panować nad sobą. Stojąc nad nią, zdjął kamizelkę, jedwabny krawat i rozpiął koszulę.
Читать дальше