Wsunęła mu rękę pod ramię i tak jak to robiła niegdyś, schowała dłoń w jego kieszeni. Zawrócili i bez słowa ruszyli ścieżką parku St James's. Vicary'emu ta cisza nie przeszkadzała. Przeciwnie, świetnie się z nią czuł. Sto lat temu między innymi po tym poznał, że kocha Helen – po tym, jak się czuł, kiedy milczeli. Lubił towarzystwo Helen, gdy rozmawiali, śmiali się, ale równie mocno je lubił, gdy się nie odzywała. Przepadał za chwilami, kiedy siedzieli cicho na werandzie jej domu, spacerowali w lesie czy leżeli nad jeziorem. Sama bliskość jej ciała albo splecione dłonie – to mu wystarczało.
Popołudnie było parne i gorące – posmak sierpnia w środku lutego – niebo ciemne, wzburzone. Wiatr kołysał drzewami, marszczył taflę sadzawki. Stado kaczek chlupotało w miejscu, jak przykute kotwicami.
Vicary po raz pierwszy uważniej się przyjrzał towarzyszce. Ładnie się starzała. Pod wieloma względami wypiękniała. Była wysoka, prosto się trzymała, odrobinę nadwagi ładnie ukrywał starannie skrojony kostium. Włosy, które niegdyś nosiła rozpuszczone z przedziałkiem na środku, teraz czesała w kok. Na głowie miała szary kapelusz.
Vicary pozwolił sobie zatrzymać wzrok na jej twarzy. Nos, dawniej nieco za duży w stosunku do twarzy, teraz idealnie do niej pasował. Policzki z wiekiem się zapadły, wyraźniej uwidaczniając kości policzkowe. Helen odwróciła się i spostrzegła, że Vicary jej się przygląda. Uśmiechnęła się do niego, ale uśmiech nie rozjaśnił oczu. Krył się w nich odległy smutek, jakby niedawno zmarł jej ktoś bliski.
Vicary pierwszy przerwał ciszę. Oderwał spojrzenie od jej twarzy.
– Przepraszam za lunch, Helen. W pracy wyskoczyło coś nagłego i nie mogłem się wyrwać ani cię zawiadomić.
– Nie przejmuj się, Alfredzie. Po prostu tkwiłam przy stoliku w „Connaught" i ululałam się na smutno.
Vicary popatrzył na nią zaskoczony.
– Przekomarzam się z tobą. Ale nie będę kryła, że byłam rozczarowana. Długo się zbierałam na odwagę, żeby się z tobą spotkać. Wtedy tak okropnie się zachowałam… – Urwała, nie kończąc myśli.
Owszem, to prawda, Helen – pomyślał Vicary.
– Było, minęło – odezwał się na głos. – Jakim cudem mnie znalazłaś?
Dwadzieścia minut temu zadzwoniła do niego do biura. Podnosząc słuchawkę, spodziewał się wszystkiego, ale nie jej głosu. Boothby'ego, który wzywa go na górę na kolejne przedstawienie; Harry'ego z informacją, że Catherine Blake znowu kogoś zabiła strzałem w twarz; Petera Jordana, który mu mówi, żeby się odpierniczył, bo on więcej się z tą kobietą nie spotka. Na dźwięk głosu Helen omal się nie udławił.
– Witaj, kochany, to ja – odezwała się, jak każda dobra agentka, nie podając imienia. – Spotkasz się ze mną? Dzwonię z budki naprzeciwko twojej pracy. Och, proszę, Alfredzie.
– Ojciec przyjaźni się z dyrektorem generalnym – wyjaśniała teraz. – A David przyjaźni się z Basilem Boothbym. Już od jakiegoś czasu wiem, że cię wciągnęli.
– Twój ojciec, David i Basil Boothby. Co jeden to bardziej przeze mnie ulubiony.
– Nie przejmuj się, Alfredzie, nie rozmawiają w kółko o tobie.
– Dzięki Bogu choć za to! Ścisnęła jego dłoń.
– Jakim cudem wylądowałeś w tej branży?
Vicary jej opowiedział. O tym, jak przed wojną zaprzyjaźnił się z Churchillem. Jak znalazł się w kręgu doradców Churchilla w Chartwell. Jak Churchill go dopadł w owo majowe popołudnie 1940.
– Naprawdę siedział wtedy w wannie? – zawołała Helen.
Vicary skinął głową, uśmiechając się na to wspomnienie.
– I jak premier się prezentuje nago?
– Jest bardzo różowy. I wzbudza trwogę. Do końca dnia nie mogłem przestać nucić „Rule Britannia".
Helen parsknęła śmiechem.
– To musi być strasznie podniecająca praca.
– Czasami. Ale potrafi być też niewyobrażalnie nudna i monotonna.
– Czy kusi cię nieraz, żeby komuś wychlapać wszystkie te tajemnice, które znasz?
– Helen!
– Kusi cię? – nalegała.
– Nie, oczywiście, że nie.
– A mnie tak – odparła, odwracając wzrok. Po chwili znowu na niego spojrzała. – Wyglądasz wspaniale, Alfredzie. Jesteś bardzo przystojny. Ta cholerna wojna najwyraźniej ci służy.
– Dziękuję.
– Choć muszę wyznać, że brak mi brązowej wełny i tweedu. Teraz cały toniesz w szarościach, tak samo jak oni wszyscy.
– To obowiązkowy strój w Whitehall. Przywykłem do niego. Poza tym podoba mi się odmiana. Ale będę zadowolony, kiedy to wszystko się skończy i znowu wrócę na uniwersytet, gdzie moje miejsce.
Sam nie wierzył, że te słowa padły z jego ust. W pewnym momencie traktował MI- 5 jak swoje wybawienie. Teraz jednak wiedział, że to z całą pewnością nieprawda. Dobrze mu się pracowało w MI- 5, ożył w atmosferze napięcia, długich godzin pracy, rejwachu w kantynie, potyczek z Boothbym, w towarzystwie grupki oddanych amatorów, takich jak on, lubujących się w tajemnicach. Kiedyś nawet przemyśliwał, czyby nie poprosić o zatrzymanie go w MI- 5 po zakończeniu wojny. Ale to by nie było to samo – bez groźby zagłady narodowej wiszącej nad nimi niczym miecz Damoklesa.
I jeszcze coś. Choć jego inteligencja doskonale go predysponowała do pracy w wywiadzie, sama natura tej instytucji budziła w nim wstręt. Urodził się historykiem. Z charakteru i wykształcenia dążył do odkrywania prawdy. Wywiad zaś polegał na oszustwie i dezorientacji. Na zdradzie. Celach uświęcających środki. Wbijaniu przeciwnikowi noża w plecy – a w razie konieczności nawet wbijaniu noża w plecy przyjacielowi. Sam nie do końca wiedział, czy podoba mu się ten człowiek, jakim się stał.
– A przy okazji, co słychać u Davida? – spytał. Helen ciężko westchnęła.
– David to David – stwierdziła, jakby to wszystko wyjaśniało. – Wygnał mnie na wieś, a sam siedzi w Londynie. Dorwał zlecenie i robi coś dla Admiralicji. Odwiedzam go raz na parę tygodni. Woli, kiedy mnie nie ma. Wtedy swobodnie może oddawać się swoim ulubionym zajęciom.
Zażenowany szczerością Helen Vicary odwrócił wzrok. David Lindsay słynął nie tylko z ogromnego bogactwa i urody, ale także z uwodzenia kobiet.
Nic dziwnego, że zaprzyjaźnił się z Boothbym – pomyślał.
– Nie musisz udawać ignorancji, Alfredzie. Zdaję sobie sprawę, że wszyscy wiedzą o Davidzie i jego ulubionej rozrywce. Przyzwyczaiłam się do tego. David lubi kobiety, a one jego. To dość czysty układ.
– Dlaczego go nie rzucisz?
– Och, Alfredzie.
Machnięciem dłoni w rękawiczce uporała się z tą kwestią.
– A czy ty masz jeszcze kogoś?
– Chodzi ci o mężczyzn? Potaknął.
– Spróbowałam raz, ale trafiłam na złego kandydata. To był David, tyle że w nieco innym wydaniu. Poza tym dwadzieścia pięć lat temu złożyłam przysięgę w kościele parafialnym i najwyraźniej nie potrafię jej złamać.
– Szkoda że nie myślisz podobnie o przysiędze, którą złożyłaś mnie – odparł Vicary i natychmiast pożałował goryczy, która zabrzmiała w jego głosie.
Ale Helen spojrzała na niego, zamrugała, odpędzając łzy.
– Czasem ja też tego żałuję. No, powiedziałam to na głos. O Boże, jak to nieangielsko z mojej strony. Proszę, wybacz. To pewnie wina tych cholernych Amerykanów, którzy tu się tak rozpanoszyli.
Vicary poczuł, że się czerwieni.
– Nadal się spotykasz z Alice Simpson? – spytała Helen.
– A jakim cudem dowiedziałaś się o Alice Simpson?
– Wiem o wszystkich twoich kobietach, Alfredzie. Jest bardzo ładna. Nawet te jej cholerne książki mi się podobają.
Читать дальше