Zszedł po stopniach i zapukał głośno. Po dłuższej chwili drzwi otworzyła kobieta ubrana w mundur strażnika sądowego. Była biała, miała około pięćdziesiątki, szeroki pas, a za nim pistolet, pałkę oraz gaz pieprzowy.
– Tak? – odezwała się.
– Chciałbym się widzieć z Carmen Greer.
– Jest pan jej adwokatem?
– Nie.
– W takim razie w sobotę – powiedziała kobieta. – Odwiedziny od drugiej do czwartej. To prawie tydzień.
– Czy mogłaby mi pani to zapisać? – poprosił. Chciał wejść do środka. – Może dostałbym też listę rzeczy, jakie wolno mi jej przynieść?
Strażniczka wzruszyła ramionami i weszła do pomieszczenia. Reacher poszedł w ślad za nią do holu. W kantorku było wysokie biurko, za którym stał regał z przegródkami. W jednej z nich dostrzegł należący do Carmen zwinięty pasek ze skóry jaszczurki. Była też plastikowa torebeczka z pierścionkiem ze sztucznym brylantem.
Strażniczka wzięta ze sterty odbitą na ksero kartkę papieru i przesunęła w jego stronę po blacie biurka.
– Jeśli przyniesie pan coś, czego nie ma na liście, nie zostanie pan wpuszczony.
– Gdzie mieści się biuro prokuratora okręgowego?
Wskazała sufit.
– Drugie piętro. Trzeba wejść od frontu. Otwierają około wpół do dziewiątej.
– Czy w okolicy są jakieś kancelarie adwokackie?
– Chodzi o tanich czy drogich adwokatów?
– O wolnych.
Uśmiechnęła się.
– Niech pan skręci w lewo na skrzyżowaniu. Znajdzie pan tam wszelakich prawników: poręczycieli i adwokatów społeczników.
– Na pewno nie mogę jej odwiedzić? Choćby na minutkę?
– Mowy nie ma.
– A kiedy pani ją będzie widziała?
– Co kwadrans. Muszę ją stale mieć na oku, żeby nie popełniła samobójstwa, ale nie wydaje mi się, żeby pana znajoma miała takie ciągoty. To twarda sztuka.
– Proszę jej powiedzieć, że byt tu Jack Reacher. I że będę się kręcił w pobliżu.
Kobieta kiwnęła głową.
– Na pewno się wzruszy.
REACHER wrócił szosą, przy której stały motele, do strefy, gdzie ceny spadały poniżej trzydziestu dolarów. Wybrał jeden z nich, obudził recepcjonistę i wynajął pokój na końcu budynku. Łóżko się zapadało, powietrze było stęchłe, ale można tu było przekimać. Żołnierz potrafi spać w każdych właściwie warunkach.
Obudził się o siódmej, wziął prysznic i poszedł do cukierni. Zjadł dwa wielkie pączki i wypił trzy kawy. Potem zajął się szukaniem nowych ubrań. Odkąd skończył się jego przelotny flirt z domem, wrócił do swojego ulubionego systemu: kupował tanie ciuchy, które potem wyrzucał zamiast prać. Znalazł sklep, gdzie mieli cały wieszak spodni w jego rozmiarze, dobrał do nich koszulę khaki. Do tego białą bieliznę. Nie było tu przymierzalni, ale ekspedient pozwolił mu skorzystać z toalety dla personelu. Przebrał się w nowe ubranie, przełożył wszystko z kieszeni. Wciąż miał osiem łusek z pistoletu Carmen, które podzwaniały jak drobniaki. Zważył je w dłoni i wrzucił do kieszeni nowych spodni.
Zwinął stare ubranie w kłębek i wsadził do kubła na śmieci stojącego w toalecie. Udał się prosto do kasy, gdzie zapłacił trzydzieści dolarów gotówką.
Poczekał na chodniku do ósmej, opierając się o ścianę pod markizą. Potem wyruszył na poszukiwanie adwokata.
Skręcił w lewo na skrzyżowaniu w centrum Pecos i wszedł w zaułek, gdzie w starym pomieszczeniu sklepowym mieściły się biura poręczycieli i kancelarie adwokackie, dokładnie tak, jak mówiła strażniczka z aresztu. W kancelariach adwokackich stały rzędem biurka tuż przy sklepowych wystawach, przed nimi krzesła dla klientów, w głębi zaś były poczekalnie. Minęła zaledwie ósma dwadzieścia, a wszędzie panował nieopisany ruch. Klientami byli wyłącznie Latynosi, podobnie jak niektórzy adwokaci, w sumie jednak był to kosmopolityczny tygiel. Mężczyźni, kobiety, młodzi, starzy, ruchliwi, małomówni. Łączyło ich jednak to, że wszyscy byli udręczeni do granic możliwości.
Wybrał jedyne biuro, gdzie przed adwokatem stało puste krzesło. Siedziała za nim młoda biała kobieta, może dwudziestopięcioletnia, z gęstymi ciemnymi włosami, przyciętymi krótko. Zamiast bluzki miała na sobie białą krótką koszulkę, na oparciu fotela wisiała skórzana kurtka. Bliska łez, rozmawiała przez telefon.
Podszedł do jej biurka i usiadł. Spojrzała na niego, ale nie przerwała rozmowy. Miała ciemne oczy i bielutkie zęby. Mówiła powoli po hiszpańsku z akcentem ze Wschodniego Wybrzeża, na tyle wolno, że wszystko rozumiał. Mówiła: „To prawda, wygraliśmy, ale on nie zapłaci. Najzwyczajniej odmówił”. Reacher obserwował jej twarz. Była przybita i zakłopotana, mrugała szybko dla powstrzymania gorzkich łez frustracji. Powiedziała: Llamaredĕ nuevo mĕs tarde i odłożyła słuchawkę. „Wkrótce znów zadzwonię”.
Spojrzała przed siebie, zacisnęła oczy i zaczęła głęboko oddychać przez nos, wdech, wydech, wdech, wydech. Otworzyła oczy, wrzuciła akta do szuflady i spojrzała na Reachera.
– Kłopoty? – spytał.
Wzruszyła ramionami, jednocześnie kiwając głową.
– Wygranie sprawy to tylko połowa bitwy – powiedziała. – Czasem znacznie mniej niż połowa.
– Co się stało? Jakiś gość nie chce płacić?
Znów kiwnęła głową.
– Pijany ranczer wjechał na ciężarówkę mojego klienta. Ranny został mój klient, jego żona oraz dwójka ich dzieci. Stało się to podczas zbiorów, nie mogli pracować na roli, więc całe plony diabli wzięli. Słodka papryka. Uschła na polu. Zaskarżyliśmy tego pirata drogowego i za sądzono nam dwadzieścia tysięcy dolarów, ale facet nie chce płacić. Uparł się, że nam nie zapłaci. Bierze na przetrzymanie. Zamierza wziąć ich głodem, żeby wrócili do Meksyku.
– Nie byli ubezpieczeni?
– Za wysoka składka. Mogliśmy tylko wystąpić bezpośrednio przeciwko ranczerowi.
– Cholerny pech – przyznał Reacher.
– Niewiarygodny – westchnęła. – Doprawdy trudno uwierzyć, przez co muszą przechodzić ci ludzie. Patrol graniczny zastrzelił im najstarszego syna.
– Naprawdę?
Kiwnęła głową.
– Dwanaście lat temu. Byli wówczas nielegalnymi imigrantami. Szli nocą na północ, patrol gonił ich, w końcu zastrzelili najstarszego syna. Rodzina pochowała go i ruszyła w dalszą drogę.
– Nic się nie dało zrobić?
– Żartuje pan? Nielegalnie przekroczyli granicę. Nie mieli żadnych praw. To nie pierwszy taki przypadek. Teraz w końcu się tu osiedlili, otrzymali obywatelstwo w ramach amnestii dla nielegalnych imigrantów, staramy się, by zaufali prawu, a tu nagle spotyka ich coś takiego. Ale zmieńmy temat, co pana do mnie sprowadza?
– Nie chodzi o mnie – rzekł Reacher – tylko o moją znajomą.
– Potrzebuje adwokata?
– Zeszłej nocy strzelała do swojego męża. Bił ją.
– Zabiła go?
Reacher kiwnął głową.
– Na amen.
Wzięła żółty notes.
– Jak się pan nazywa? – spytała.
– Reacher. A pani?
– Alice. Alice Amanda Aaron.
– Powinna pani otworzyć własną kancelarię. Byłaby pani na pierwszym miejscu w książce telefonicznej firm.
Uśmiechnęła się nieznacznie.
– Kiedyś otworzę – powiedziała. – To pięcioletni układ z moim własnym sumieniem.
– Spełnienie powinności?
– Pokuta. Albo zadośćuczynienie. Za to, że los się do mnie uśmiechnął, że uczęszczałam do Harvardu, że pochodzę z rodziny, dla której dwadzieścia tysięcy dolarów to przeciętny czynsz za lokal firmowy na Park Avenue, a nie sprawa życia i śmierci podczas teksańskiej zimy
Читать дальше